piątek, 21 czerwca 2013

Rozdział XXIII Kanalia

 W jednej zapadłej okolicy powiatu Możejkowskiego, nad niewielką lecz głęboką i wartką rzeką Szerksznią, wśród lasów i bagien stał dworek szlachecki.
 Dziwaczny był kształt tego dworku: część północna garbiła się ze starości pod omszałym dachem słomianym. Okna zdawały się zapadać w ziemię, gankowe słupy i podłogę ogarniała próchnica, ściany kryły się w niemal w chwastach - łopuchach i pokrzywach. Natomiast część domu południowa była nowa, błyszcząca gontowym dachem i pomalowanemi na żółto ścianami, bielały szyby modnego stylu okien, nad cementowemi stopniami wznosił się nowy ganek o żółtych słupach i mycowanych parkietach.
 Na schodkach ganku siedziała stara kobieta, chuda i pomarszczona, o haczykowatym nosie, wąskich wargach i sowich oczach, biały czepek płócienny na siwiejących włosach, suknia czerkasowa (1) domowej roboty, duży fartuch z płótna domowego ufarbowany na kolor siny w żółte pasy, na nogach wełniane pończochy i domowego wyrobu łapcie z cielęcej skóry. Na szyi szkaplerz i różaniec o dużych paciorkach, długi, sięgający krzyżykiem niemal do pasa.
 To była Waleria Szołgirdowa, dziedziczka tego dworku. W ciągłej dreptaninie od wczesnego rana do późnego wieczora przysiadła teraz na chwilę, dla odpoczynku i żeby nie siedzieć całkiem bezczynnie, zdjęła z szyi różaniec i przebierając paciorki szeptała półgłosem pacierz.
Dworek szołgirdowski dziwne miał swoim życiorysem pokolenie.
 Pan Karol Szołgird był to stary łajdak, który wolał co parę lat mieć nową gospodynię jak jedną ślubną żonę. Gdy miał lat 50 kilka bał się starczej samotności i ożenił się z trzydziestoletnią panną dalszego kuzynostwa. Ale był już nieudolny do potomstwa. Zastąpił go w tym młody kuzyn z tym samym nazwiskiem. No i zjawiła się córka w osobie obecnej pani Walerii. Sąsiedzi coś się domyślali o pochodzeniu młodej dziedziczki... lecz nie mogli twierdzić pewnikiem, szeptano sobie po cichu. Panna była oryginalnie przystojna i zamożna jedynaczka.
Gdy miała 17 lat ojciec wydał ją za mąż za ostatniego potomka ich rodu, Ludwika Szołgirda, aby rodowy fundusz pozostał w tej samej rodzinie.
 Prędko po ślubie przyszedł ten wiekopomny rok 1863. Pan Ludwik Szołgird pozostawił młodą, jeszcze bezdzietną żonę i wstąpił do partyzantki. Główną pobudką tego bohaterstwa była dyzharmonia małżeńska. Na owe czasy Waleria w stosunku do męża była zaenergiczna, samowolna i nieopanowana. Kochała kogoś innego, ten mąż był narzucony przez rodziną, a mianowicie przez ex-ojca.
 Po rozbiciu powstania Ludwik Szołgird zwiał za granicę. Szołgirdyszki jako rezydencja "buntownika" były przeznaczone na konfiskatę, a młoda dziedziczka do wywozu na Syberię.
Posiadając niezwykłą pomysłowość i spryt, a korzystając z zupełnej swobody (rodzice już zmarli oboje) Waleria Szołgirdowa postarała się zapoznać z Murawiowem, znanym krwiopijcą i głównym poskromicielem powstania żmudzkiego w 1863 r. Jego przystań polityczna była w Możejkach, stamtąd rozciągał swe sieci wyłapujące powstańców. Za swoje zasługi dostał od caratu majątek pod Możejkami i zamiast Możejki, nazwano to miasteczko "Murawiowo" (tak je ochrzcił car Aleksander III).
 Potrafiła ta kobieta podziałać na jego zmysły i stronę psychiczną. Dzięki opiece Murawiowa pozostała w rodzinnym dworze. Oprócz majątku obdarzył ją córeczką, której Szołgirdowa dała imię Olga-Zofia.
Przez całą "brać szlachecką" córka ta była napiętnowana jako bękartka "szubienicznika" - Murawiewa. Tak matka jak i córka nie miały wstępu do żadnego dworku, unikano ich jako "splugawionych" wiekuistą hańbą. Z początku bardzo na tym cierpiała pani Waleria, potem znalazła wyjścia z tej tak wielce przykrej sytuacji: centralny dworek wydzierżawiła, drugi folwark wysprzedała parcelami chłopom. Za te pieniądze kupiła dom w Petersburgu (2) i tam z córką zamieszkały na stałe.
 Celem jej było wydać córkę za mąż, żeby w tym był na razie interes. Otworzyły życie na szerszą skalę: baliki, karty, herbatki. Lecz opinia dosięgła i tam, tymbardziej, że i potem dawał złe pozory. Taki wreszcie był skutek, że dom w Petersburgu poszedł z licytacji, a majątek ziemski pogrążyła w długi. Musiały wrócić do Żemaitiji.
Będąc z natury kobietą dzielną i zaradną, Szołgirdowa wzięła się energicznie do gospodarstwa. Część ziemi sprzedała, spłaciła długi, miała czym zacząć gospodarzyć.
Myślała, że jej gospodarność i kwitnący majątek zatrze przeszłość i przyciągnie młodzież do córki. Omyliła się. W ziemiańskich kołach obie z córką pozostały wykolejone na zawsze. Olga-Zofia stuknęła 33-ci rok, a kandydatów do ręki nie miała. Chłop, robotnik miasteczkowy i rzemieślnik ożeniłby się z nią chętnie nie jeden dla fortuny. Pyszna dziedziczka na Szołgirdyszkach wolała, żeby córka pozostała starą panną niż zięcia "chama".
 Te niepowodzenia matrymonialne i nieprzychylność sąsiadów źle wpłynęły na charakter matki i córki. Napęczniały złością, zawziętością i nienawiścią. Stały się mizantropki i skąpe do idee-fix. Zasłynęły na cały rejon tutejszy ze swoich złości, warcholstwa i skąpstwa.
Wreszcie znalazł się upragniony zięć. Był to biedny chłopak małorolny, ale za to z "herbem szlacheckim", młodszy od Olgi-Zofii o 15 lat.
Teściowa terroryzowała go despotyzmem, żona zazdrością. I nie wytrzymał z temi kobietami dłużej jak 5 lat. Udało mu się raz sprzedać potajemnie przed rodziną dwa konie i z temi pieniędzmi zemknął do Libawy (3). Tam z jednym znajomym dostał się do okrętu emigracyjnego i popłynął do Ameryki, zacierając wszelkie ślady za sobą przed żoną i teściową.
 Olga-Zofia pozostała z synkiem trzyletnim, Władysławem. Pomimo lat 40 kilku czuła się za młodą aby wierną być Penelopą. W parę lat po ucieczce męża, gdy potrzebny był w Szołgirdyszkach nowy ekonom, przybył na tę ofertę mężczyzna 30-kilkuletni, z dalszych stron Żemaitiji, pod nazwiskiem Šateikis. Był bardzo ładny i dosyć ogładny. Olga-Zofia zakochała się w nim bez pamięci. Był też ostatnią miłością Walerii Szołgirdowej, 60-kilkuletniej wówczas staruchy. Dzieliły się nim matka z córką...On korzystając z ich sentymentów opanował obie kobiety i ich mienie. Po paru latach okazało się, że to był herszt złodziei poszukiwany przez policję. Te kobiety ukrywały go przed władzą troskliwie. Miały też dochody z fachu swego faworyta, bo i tu była część jego szajki, z którą uprawiał swoje bazary, a Szołgirdyszki stały się zachowankiem i składem rzeczy kradzionych. Zadowolone były, że ich kochanek pomścił się za nich na okolicznych sąsiadach.
 "Dzban wodę nosi dopóki mu się ucho nie urwie" - i tak było z Šateikisem. Upatrzył potem sobie młodą i ładną dziewuchę wiejską, córkę chłopa - robotnika. A było to po urodzeniu przez Olgę-Zofię córki jego. Wpierw ten nowy romans był w ukryciu. A gdy został zdemaskowany, Olga-Zofia wściekła zazdrością i żalem wydała niewiernego kochanka w ręce policji. Wywieziono go do katorgi na Syberię, gdzie zabiło go drzewo w tajgach (4).
 Potem Olga-Zofia bardzo ubolewała nad swoim postępkiem. Tęskniła za kochankiem nostalgicznie, co zaczęło działać ujemnie na jej psychikę. Dostała choroby nerwowej, graniczącej chwilami z obłędem. Pociechą jej największą była córka po kochanku, Gertruda, bardzo rysami przypominająca ojca. Ta dziewczynka z dziecinnych lat złe bardzo miała instynkta. Matka tolerowała wszystkie jej złośliwości i psoty. Babka jedna nie mogła z tym diabełkiem dać rady, bo wtedy z córką wynikały awantury.
Babci beniaminek był wnuczek, a matki córunia.
Olga-Zofia chciała dać córce edukację. Oddała ją w Petersburgu do gimnazjum internackiego św. Katarzyny.
 Wybuchła wojna w 1914 roku i Gertruda została rozłączona frontem północnym od matki i babki. Powróciła z Rosji po połowie 1919 r. Co ona tam porabiała, pozostało tajemnicą dla wszystkich. Tylko tyle wiedziano, że w r. 1915 uciekła z internatu św. Katarzyny, mając 16 lat. Jedni mówili, że uciekła do armiji przebrana za chłopca, inni opowiadali, że widziano ją w domu "nocnych schadzek". Byli i tacy, którzy twierdzili, że widzieli ją w cyrku i.t.d. Mówiono też, że podczas rewolucji widziano ją w bandzie "czarnosecińców" (5), bo miała męża w tej organizacji. Dość, że przywiozła z sobą cenną biżuterię i bogatą odzież. Ona sama opowiadała o sobie fantastyczne historie, każdemu pytającemu inaczej, tak, że nikt w prawdzie z nią się nie połapał.
Brat jej przyrodni poszedł inną drogą życia. Grała w nim niespokojna krew dziada Murawiewa i buntowniczy duch ojca-powstańca. Nie znosił despotyzmu babki, która chociaż z wielką ku niemu miłością krępowała jednakże we wszystkim swobodę. Chcąc wydostać się w świat i na wolność, zwiał pod koniec 1918 r. do polskich legionów.
Matka jego w początkach 1919 r. uległa wielkiej epidemii tyfusu plamistego i zmarła. Babka tyfus przeżyła lecz podupadła bardzo na serce, pomimo tego nie straciła swojej energii i despotyzmu. Chociaż chora poważniej umiała pod rygorem i dyscypliną utrzymać cały majątek, nie wydając w dzierżawę jak inne dziedziczki pozbawione męskiej opieki, nie najmując żadnych gospodyń ani ekonomów. Wszędzie czuwały jej oczy, słuch i nogi.
Kochała bardzo wnuka, była pewna, że jak się wyburzy, powróci do Szołgirdyszek wcześniej czy później, chciała żeby tu znalazł dostatek i dobrze zagospodarowany majątek. Ta energia, pracowitość i miłość do wnuka dodawały jej siły i żywotności.
Lękała się panicznie śmierci. Bała się zagrabienia majątku przez wnuczkę, której nie znosiła, nazywając w duchu "kanalią" (6). Dlatego zawczasu zrobiła testament i zostawiła pod opieką proboszcza. Spadkobiercą swoim w tym testamencie zrobiła wnuka jako "prawowiernego obywatela", a wnuczka "kanalia" miała dostać tylko jakieś ochłapy z majątku.
Szołgirdowa bała się też śmierci z trwogi przed piekłem za swoje grzechy, których miała w różnych postaciach. Dlatego solidaryzowała z księżmi, zapisała się do kółka różańcowego, zachowywała ściśle posty i dużo się modliła. Lecz zapomniała o dobrych uczynkach i miłości bliźniego. Ludzi wszystkich prócz księży nienawidziła, wolała swoje bydło, psy, kury i koty, jak człowieka.
Gertruda po powrocie do Szołgirdyszek myślała, że starą, schorowaną babkę zupełnie opanuje. Omyliła się bardzo. Po śmierci córki i zniknięciu wnuka jeszcze była zajadliwsza i despotyczniejsza jak przedtem, a skąpstwo weszło w chorobliwą u niej manię.
Z powrotem Gertrudy zaczęła się między babką a wnuczką wojna, wpierw impetem, krzykiem, obelgami, potem zimna i głucha, więcej niebezpieczna.
Pani Waleria w przystępie największego rozdrażnienia zapowiedziała wnuczce, że ją wydziedziczy z "fortunki" zupełnie, za to, że "hultajka", "próżniaczka", "awanturnica", "krnąbrna" i "nieposłuszna".
"...W Szołgirdyszkach nie mam liszniego chleba, żeby karmić pasożytów i nicponiów. Ja, twoja matka i brat pracowaliśmy w pocie czoła."
"Nie będę babci darmową sługą - odpowiadała Gertruda. - Gdybym poszła służyć do miasta czy dworu, miałabym pieniądze, stół dobry i ubranie. A u babci kartofle, konopie, czarny chleb i kłumpie (7)"
"To wynoś się, jeżeli tobie tu źle. Idź służyć do miasta czy dworów"
"Tu jest moje gniazdo i mogiła mej matki"
Ale nie trzymała się bynajmniej tego gniazda i mogiły. Pobędzie w Szołgirdyszkach kilka tygodni i wyjeżdża nie wiadomo dokąd. Taki wyjazd następował po większej utarczce z babką. Gdy się nawłóczy nie wiadomo gdzie, powracała, żeby znowu po jakimś czasie wyfrunąć.
- Żeby ta kanalia gdzie łeb sobie urwała! - Złorzeczyła stara.
"Ot i teraz, największy rozgardiasz pracy w polu: wpierw sianokosy, potem żniwa, teraz młócka, a ta kanalia nie wiadomo, gdzie się włóczy? Gdy wyjechała 30 czerwca, dotychczas jej nie ma, a już połowa sierpnia".
I staruszka nawet nie może części różańca spokojnie odmówić, tak się denerwuje myślą o wnuczce - hultajce.
Na dziedzińcu ukazał się jakiś chłopek, dość młody jeszcze, w nędznej połatanej odzieży, ze zwiniętym workiem pod pachą. Z daleka zdjął czapkę i z odkrytą głową zbliża się do dziedziczki.
- Tegul leus pagarbintas Jezus Kristus. (Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus).
- Ant amžių amžinyjų (Na wieki wieków).
Sięga do pocałowania ręki dziedziczki i stoi w pokornej pozie mnąc czapkę w dłoni.
- No, co powiesz?
Chłop odpowiada najbardziej miękkim głosem:
- Panitelė (panieneczko), przyszedłem do Pani, może będę mógł kupić centnar żyta na "duonele" (chlebek)?
- Teraz żadnych gospodarskich produktów sprzedawać nie będę, tylko za 3-4 miesiące.
- Dlaczego, Panieneczko?
- Mam swoje ku temu powody...
- Panitelė, pasigailekis! (Panieneczko, zlituj się!) Już drugi miesiąc jesteśmy bez chleba, a mam w domu pięcioro dzieci i chorą żonę. 
- Trzeba było pracować latem, to byś chleb swojej rodzinie zrobił.
- Panitelė, pracowałem całą wiosnę i lato, ale nikt zbożem nie chciał mnie płacić, tylko pieniędzmi, dlatego szukam żytka gdzieś kupić. 
- Idź do chłopów kupować zboże, może prędzej dostaniesz. My dwory mamy wielkie podatki, rekwizycje i fornali z ordynarią. 
- Panitelė, chłopi jeszcze nie młócili, a Pani już odbyła się młócka zboża, żyta.
- Powiedziałam, że teraz nie sprzedam i nie zawracaj mnie głowy!
Chłop bliski był płaczu.
- Panitelė, miej litość!...Pięcioro moich dzieci i chora żona głodna. Ja...
- Dość! -Przerwała podniesionym głosem dziedziczka. - Powiedziałam, że nie!...I wynoś się ode mnie!
Chłop poszedł w milczeniu. Gdy już mijał dziedziniec, wtedy obrócił się ku niej głową. Zobaczył dziedziczkę jak przebiera paciorki różańca i półgłosem szepcze pacierze. Zacisnął pięść i rzucił jej donośnie:
- Żeby cię diabli żywą do piekła zanieśli, sena rupužė! (stara ropucho!)
- Ty włóczęgo! Klniesz mnie koło mego domu?! Ej, Elżunia! Chodź prędzej! Spuść Bessa z łańcucha i poszczuj tego nędznika.
Elżunia rozkazu pani swojej nie spełniła. Szołgirdowa długo jeszcze sapała z gniewu. Ona teraz nie chciała nic sprzedawać. Wiedziała, że zbliża się dewaluacja ortów i marek, a będzie waluta litewska. Wtedy sprzeda zaoszczędzone plony, aby mieć banknoty prawdziwe, nie papierki bezwartościowe. To, że jakiś tam chłop jest bez chleba od kilku tygodni, co ją obchodzi.
Słońce już zaczęło skłaniać ku zachodowi. Pani Waleria podpierając się kijem maszerowała dokoła budynków gospodarczych robiąc wieczorny kontrol pracy. Zaczęło ściemniać, gdy po swoich oglądowinach powróciła do mieszkania.
Na wieczerzę w Szołgirdyszkach dawano zwykle czeladzi jakąś mleczną zupę: krupnik jęczmienny, zacierkę lub kartoflankę. Dziedziczka nastawiała sobie samowarek i piła herbatę.
Do godziny 22-ej cały dworek pogrążony był w śnie i ciszy, tylko psy naszczekiwały. Latem Szołgirdowa sypiała zawsze przy otwartym oknie.
Noc była bezksiężycowa z poszumem silnym wiatru. Staruszka lubiła plusk deszczu i szum wietrzycy, mówiła, że to jej do snu kołysanka. I teraz zasnęła smacznie pod szmerem grupy osin, stojących przy węgle domu z tej strony, gdzie była jej sypialnia.
Przed zaśnięciem jeszcze raz zadzwoniły w jej uszach niemiłe słowa biednego chłopa: "żeby cię diabli żywą ponieśli do piekła". I oto śni się jej gromada rogatych straszydeł okrążających łóżko w którym śpi: strach zjeżył jej włosy. Słyszy przez sen jak bije stary zegar 12 razy.
Chciałaby otworzyć oczy i przeżegnać się lecz nie może udźwignąć ręki. Jeden z tych diabłów nachyla się nad jej twarzą i czerwonemi pazurami zaczyna łaskotać podbródek. Wyraźnie czuje to ostre łaskotanie.
Budzi się z tego przerażenia i otwiera oczy. Toż to nie sen, nie mara, diabeł istotny. Straszny, rogaty, z wywieszonym jęzorem i świecącemi z czarnej gęby oczyma, stoi przy jej łóżku nachylony nad głową, zapachem siarki trując jej oddech, czarną ręką z czerwonemi szponami łaskocze podbródek. 
Szołgirdowa krzyknęła przeraźliwie. Włosy stanęły jej dębem, oczy wyszły na wierzch, piana wystąpiła na zsiniałe wargi. I tak stężała w martwocie.
Nikt jej krzyku nie usłyszał, gdyż czeladź spała w tym starym, rozpadającym się domu, a śpiąca za ścianą Elżunia była głuchawa.
Diabeł popatrzył uważnie na znieruchomiałą - bez przytomności staruszkę. Zachichotał przeciągle, prawdziwie diabelskim śmiechem i wyskoczył przez okno. Roztworzył ręce z imitacją czarnych skrzydeł i biegł w skokach końcami palców przez sad na przełaj. Z sadu wybiegł na pole, stamtąd do lasu. Dobiegł do bagna. Zakasał spodnie pod pośladek i brnął po zapleśniałej wodzie do przeciwległego brzegu. Wreszcie usadowił się na szerokiej kępie i zaczął zdejmować z siebie ubranie: wpierw rogi, potem czarną z czerwonym językiem maskę, całe to ubranie przedstawiające diabła. I postać piekielnego ducha zamieniła się w młodą i ładną kobietę. Gdyby nie mrok nocy, poznalibyśmy w tej metamorfozie ową damulkę, którą widzieliśmy 30 czerwca wizytującą u bankiera. 
Tylko wtedy miała włosy ufarbowane na czarny kolor, a teraz w kolorze naturalnym: ognisto-rude, bardzo puszyste, w bujnych kędziorach spadające na ramiona.
Rzadkie zjawisko, iż przy rudych włosach nie miała cery w piegi, lecz blado-matową, a brwi i rzęsy czarne jak brunetki, nie wiadomo - naturalne, czy tak umiejętnie ukosmetykowane. Wśród tych długich frendzli rzęs migotały w ciemności jak świętojańskie robaczki jej zielono-rude oczy drapieżników. To była Gertruda, wnuczka Szołgirdowej. Chichotała w kułak do rozpuku ze swego figla. W taki sprytny i dowcipny sposób pozbawiła się raz na zawsze groźnej babki. Na pewno ta wiedźma stara nie wstanie po tym przestrachu swoim. Teraz ona - Gertruda będzie panią w Szołgirdyszkach na dobrze zagospodarowanym majątku 140-hektarowym. Będzie teraz żyć swoistym życiem, niezależna od nikogo, przy pieniądzach i dostatku. Nie będzie tak jak babka chodzić w kłumpiach lub przydeptanych pantoflach, w czerkasowych spódnicach i bieliźnie z płótna domowej roboty, w kuchennym fartuchu i perkalowej chustce związanej z tyłu głowy. Ubierze się elegancko od stóp do głów. Nie będzie jak ta stara fiksatka dreptać za pośladkiem robotników od wczesnego poranka do późnego wieczora - do nocy. Weźmie ekonoma i gospodynię. Wystarczy z majątku ich opłacić. Tych szpiclów babki Gregałauskisa i Elżbietę wygoni na cztery wiatry, za te wszystkie skargi i donosy jakie robili na nią. Jeżeli brat powróci z polskich legionów, to za pomocą władz unieważni go z dziedzictwa, bo "zdrajca", "odstępca", "renegat", będąc obywatelem litewskim zamiast walczyć za swój kraj rodzinny, on nielegalnie wstąpił do wojska polskiego i na pewno w 1920 r. walczył po stronie Polski o Wilno. Takiemu tu miejsca nie ma. Ona, chociaż kobieta, walczyła jako żołnierz - ochotnik przeciwko Polakom, gdy po rozbiciu Bolszewików pod Warszawą zdobyli gród Gedymina. Szkoda jeno, że ten figiel pomysłowy nie przyszedł jej wcześniej na myśl, dwa najpiękniejsze zmarnowała lata pod tyranią tej staruchy.

 Świt już się rozjaśnił, nastąpił poranek, ruch zaczął się w folwarku i dworze. Dziwią się robotnicy dlaczego tak długo nie widać "Pani". Przecież zawsze wstaje o godzinie 4 i budzi całą służbę. Teraz już 6 (a może i później), a dziedziczki nie widać. Już po w pół do 8-ej i jeszcze jej nie ma! Elżunia zafrasowała się:
- Może Pani zachorowała?
Idzie do jej sypialni. Puka cicho do drzwi. Nikt się nie odzywa. Puka głośniej. Milczenie. Co to jest? Otwiera drzwi jak najciszej i zagląda do sypialni.
Cofnęła się z wizgiem przeraźliwym. Pani leży na wznak  z oczyma szeroko otwartemi w których zamarło życie i w tej martwocie zakrzepł na wieki wyraz przerażenia i zgrozy, a z otwartych sinych warg wyszczerzyły żółte wypróchniałe zęby. Ta trupia twarz była przerażająca. Elżbieta wybiegła z pokojów na dziedziniec, krzycząc ochrypłym z przerażenia głosem:
- Juzops! Juzops! Juzops! (po żmudzku Józef).
Tak się nazywał Gregalauskis, stary sługa i zausznik Szołgirdowej. On teraz jeden był jeszcze w domu, wszyscy inni domownicy poszli do pracy w pole...
Gregalauskis rąbał chrust w dziedzińcu, gdy usłyszał krzyk Elżbiety.
Zatrzymał się w swojej robocie, wybałuszając gały.
- Kas atseteka (8)?
- Pani umarła!!!
- Co takiego?
- No mówię - czy nie słyszysz! Pani leży martwa w swoim łóżku. A jaka straszna! O Dėwuli brongus! (o Bożeńku drogi!) Takiej nieboszczki nie widziałam jeszcze. O, mocninkėliau! O, mocninkėliau! (o, najmocniejszy)
- Ne - musind! Ne - musind! Tajau! Tajau! (wykrzykniki żmudzkie: niemożliwe, to-już) Czy tobie nie przewidziało się?
- No to idź sam zobacz.
Gregałauskis położył siekierę na kłodzie przeznaczonej do rąbania i poszedł do sypialni Pani. Za nim podreptała Elżbieta. 
Chociaż jako mężczyzna mniej był wrażliwy od Elżuni, lecz wyraz twarzy zmarłej i jego wstrząsnął. Chciał podejść bliżej, przekonać się, czy to istotnie trup, ale bał się.
- Chyba zobaczyła dyabła przed śmiercią, kiedy taka straszna. 
- Co teraz będziemy robić? Panienki i panicza nie ma, z sąsiadami źle żyła? Kto się zajmie jej pogrzebem?
Gregałauskis zapalił fajkę i pykając zastanawiał się, co robić.
- Nieboszczka dobrze żyła z proboszczem. Trzeba jego powiadomić zaraz o śmierci. On coś poradzi.
- Ale trzeba wpierw poszukać pieniędzy nieboszczki, bez pieniędzy jak się odbędzie budinė i pogrzeb.
- Gdzie je znaleźć?
- Chyba w szafie lub w skrzyni. Klucze zawsze nosiła przy sobie, a w nocy kładła pod poduszką.
- To zobacz.
-Ty zobacz, ja boję się...
-Trzeba zamknąć powiekami jej oczy, nie będzie taka straszna.
Na próżno Gregałauskis usiłował zamknąć jej powieki, były już zakrzepłe i obrzęknięte. Klucze istotnie znalazły się pod poduszką, cały pęk. Daremnie się ryli we wszystkich szafach i skrzyniach szukając pieniędzy. Znaleźli tylko parę banknotów po 100 ortów i kilkadziesiąt marek. A przecież starucha miała co najmniej kilkadziesiąt tysięcy przy swej zachłanności i skąpstwie. Do banku po wojnie nie składała.
Gregałauskisowi i Elżbiecie też przydałaby się mamona zmarłej dziedziczki. Żeby świsnąć choć połowę tej forsy. Służyli przecież jej wiernie za grosze. Teraz nadarza się taka świetna okazja, żeby się zbogacić, a z tym bogactwem mieć na starość spokojny kąt i odpoczynek po takim mozolnym  życiu i trudach tylu, nikt by ani stwierdził... Zaglądali pod belkami sufitu, na piecu, w piecach, w łóżku. Nigdzie, ani śladu!...
- Gdzież ta kołtunka stara mogła tak pieniądze ukryć!?
- Duszy swojej od diabłów i tak już nie wykupi.
- Cicho Juozaps! Tak o umarłych mówić nie wolno. Pan Bóg ją teraz sądzi.
- Nie praw mnie kazania, ale radź co z nieboszczką robić!? Nie mamy ani o czym ją pochować. Tych 200 kilkadziesiąt nawet na trumnę nie wystarczy.
 - Tylko jeden proboszcz tu poradzi.
- Więc ja idę do proboszcza. W powrotnej drodze powiadomię ludzi, żeby wieczorem przyszli na "budinė".
-Nie, nie! Ja tu jedna nie pozostanę z nieboszczką za żadne skarby!
- No to zamknij drzwi i idź do folwarku przyprowadzić sobie parę kobiet do pomocy i towarzystwa. Trzeba szykować się do  "budinė" i ubrać nieboszczkę.
Przed obejściem zamierzali jeszcze poszperać w szafach i skrzyniach, żeby coś korzystnego zabrać sobie. Nie uważali to za grzech ani przestępstwo, rozumując, że im się też należy sukces jakiś po zmarłej za kilkuletnią pracę. Wtem na dziedzińcu ujrzeli Gertrudę, w podróżnym płaszczu, żółtej pasterce i walizką w dłoni. 
Sklęli oboje na ten widok. Przeszkodziło im to we wzięciu "sukcesu" po zmarłej dziedziczce. Ze żmudzką przebiegłością zamaskowali to wielkie niezadowolenie. Pierwsza Elżbieta wyszła na spotkanie, wołając:
- Panienka! Waj, jak dobrze, iż Panienka powróciła! Nieszczęście u nas!...
- Nieszczęście?! Jakie?
- Pani umarła.
- Och! Co wy mówicie!? Kiedy? Jak? Dlaczego?
Elżbieta babowiejskim stylem opowiedziała obszernie, jak w nocy przez sen usłyszała jakby krzyk, lecz gdy się obudziła cisza była dokoła, więc pomyślała, że ten krzyk jej się przyśnił. Jak dzisiejszego poranka nie mogli Pani się doczekać i ona poszła się przekonać, co się stało z Panią. I wtedy zobaczyła, że już jest nieboszczką. Teraz wybierali się do księdza proboszcza, aby poradzić się jego, jak nieboszczkę pochować, gdy nie ma pieniędzy.
Gertruda w towarzystwie Elżbiety i Gregałauskisa weszła do pokoju babki. Ona nie wierzyła w życie pozagrobowe, więc duchów i nieboszczyków nie bała się. Tylko przykre bardzo zrobiła na niej wrażenie ta potworna twarz trupa z otwartemi oczyma i ustami. Zarzuciła zaraz na tę twarz jakieś prześcieradło.
Gregałauskisa wysłała do księdza z zamówieniem pogrzebu i do grabarza dla obstalowania trumny. Elżbieta udała się do okolic sąsiednich wsi, powiadomić lud, aby się zebrali na "budinė". Po ich wyjściu zamknęła drzwi na klucz i tak jak przed chwilą oni, teraz ona szukała wszędzie pochowanych pieniędzy. Nie znalazła. Skontrolowała książkę rachunkową. Obliczyła wedle dochodów i rozchodów, że babka musiała mieć oszczędności kilkadziesiąt tysięcy. Gdzież te pieniądze? Jeżeli nigdzie nie znajdzie, to nie inaczej, tylko Elżbieta i Gregałauskis ukradli, korzystając z jej nieobecności. 
- Nie daruję im tego, powiadomię milicję i śledczych kryminalnych.
Zobaczy jeszcze w poduszkach. Bez namysłu wypruła nożykiem poszewkę i zagłębiła rękę w pierzu. Długo babrała tam dłonią. Nie ma. To samo zrobiła z drugą poduszką i jaśkiem. Nic...
- Okradli, swołocz! - Sklęła.
Zobaczy jeszcze w piernacie. Trup przeszkadza. Nie, wyciągnie piernat spod boku. Długo się męczyła dopóki udało się jej wyciągnąć piernat spod ciała nieboszczki. Tu musiała pruć w trzech miejscach, gdyż piernat był bardzo duży. Coś tu w puchach zaszeleściło. Jakiś woreczek. Jest tam jakaś duża koperta. Wyciąga. Nabita i zalepiona. 
 Ostrożnie przecięła jeden brzeg. Wysypała się kupa banknotów. Zliczyła zawartość sumy. Było koło 70000 w rencie pruskiej i ortach. Aż podskoczyła kilkakrotnie. I majątek i pieniądze! Co to znaczy spryt i pomysłowość! Nigdy jeszcze Gertruda nie była tak zadowolona z siebie, jak w tej chwili. Sposzyła znów piernat i wcisnęła pod nieboszczkę, chociaż to było jeszcze trudniej jak wyciągnąć spod niej.
Nie pochwaliła się nikomu o znalezionych pieniądzach. Pogrzeb odbył się bardzo skromnie, tylko mszą i bez egzekwii. Sąsiedzi z dworków i lud okoliczny bardzo oburzeni byli za taki pogrzeb skromny starej dziedziczki. To kompromitacja, wstyd, hańba! Żeby otrzymać w spadku taki majątek i nie sprawić pogrzebu jak się należy.
 Gertruda nic sobie nie robiła z tych szemrań i oburzeń. Przeciwnie, ze swym usposobieniem chochlika miała satysfakcję z irytacji sąsiadów. Swojej "braci szlacheckiej" nienawidziła tak jak babka i matka, za dumę i ignorowanie jej osoby, której ogólnie dano pseudonim "kanalia".Chłopami gardziła i uważała za niepotrzebny kłopot i wydatek urządzać jakieś uczty pogrzebowej poza "budinė". Zimno przeprosiła zebranych na pogrzeb, że z powodu nie znalezionych pieniędzy nie może odpowiedniego sprawić pogrzebu. A dopóki udałoby się za odpowiednią cenę sprzedać coś z bydła, za dużo przeszłoby czasu, nieboszczyka nie można w upały letnie przecież za długo w mieszkaniu trzymać. Oczywiście takim wyjaśnieniem nie usprawiedliwiła siebie. W opinii sąsiadów - tak szlachty jak i chłopów - pozostała młoda dziedziczka na zawsze "świnia" i niewdzięczna babce-dobrodziejce "kanalia". 
  Po skończonym pogrzebie Gertruda przywołała do siebie Gregałauskisa i Elżbietę, żeby im w oczy powiedzieć bezczelnie swoje podejrzenie:
- Was tylko dwoje było przy zmarłej pani do mego powrotu. Babcia miała dużą sumę uciułanych pieniędzy, które widzę z jej ksiąg rachunkowych. A tu się znalazło tylko 200 ostów i kilkadziesiąt marek. I ja musiałam ostatnią biżuterię swoją zastawić, żeby babcię pochować. To wyraźna kradzież. Wszyscy jednogłośnie to przyznają, a poszlaki wszelkie mówią o tym na was. Dlatego takich ludzi nie chcę mieć w moim domu. Zabierajcie swoje manatki i wynoście się natychmiast! Jeżeli będziecie kwestionować, skieruję tą sprawę do Prokuratury Śledczej, mam dowody, księgi rachunkowe.
Na próżno oboje bożyli się i przysięgali z płaczem pod znakiem krzyża iż są niewinni, że jednego "ździebełka" nie ukradli. Gertruda zemściła się w ten sposób, że zawsze byli zausznikami babki, a jej przeciwnikami.
 Wygnanie starych sług potwierdziło ogólne domniemanie, że to są złodzieje, którzy okradli nieboszczkę. Najbardziej to opiniowali robotnicy dworscy, którzy im zawsze zazdrościli łask zmarłej dziedziczki.
Tego samego dnia po wydaleniu Gregałauskisa i Elżbiety Gertruda zawezwała na cztery oczy młodego i przystojnego fornala. W zeszłym roku był on parobkiem w sąsiedztwie, tej zimy ożenił się i nie mając gdzie się podziać z małżonką podjął u Szołgirdowej posadę fornalską.
- Mam z tobą do pogadania, Narkus...Ale wpierw poczęstuje ciebie żebyś jaśniejsze miał myśli.
Nalała jemu szklaneczkę 100-gramową wódki, położyła bułkę i kiełbasę wędzoną.
- Teraz, gdy się pokrzepiłeś, posłuchaj mnie - Mówiła gładząc po jego bujnych jasnych włosach i rumianej twarzy. - Jesteś młody człowiek zaczynający pracować na rodzinę, czyli ciężkie brzemię życia wziąłeś na swoje barki młode. Współczuję ci i chcę tobie pomóc. Ja też jestem młoda i po śmierci drogiej babunieczki (na słowo "drogiej" Narkus uśmiechnął się nieznacznie, lud okoliczny, a tym bardziej robotnicy dworscy wiedzieli, jaki był stosunek między babcią a wnuczką) cały ciężar kłopotów gospodarskich i obowiązków państwowych spadły na moją głowę. Dlatego Jonai (Janie) pomagajmy sobie wzajemnie. Ja mam pilne sprawy, dla których muszę jechać do Kowna niezwłocznie. Babunia mną się wyręczała we wszystkich sprawach urzędowych, a ja nie mam kim się wyręczyć. Więc chcę ciebie zrobić moim gospodarzem nad majątkiem. Dzisiaj to ogłoszę naszym robotnikom. Jeżeli będziesz wierny i uczciwy, podaruję wam krowę, którą teraz zostawię dla was, żebyście mieli mleko. Do ciebie będzie należał dozór nad gospodarstwem naszym i robotnikami. Czy zgadzasz się na to?
 Narkus promieniał, to był los szczęścia jemu!
- Czemu nie! Jestem panience bardzo wdzięczny i postaram się, żeby panienka była zadowolona ze mnie.
W taki sposób zdobyła sobie Gertruda ekonoma z ordynarią fornalską!
Po odejściu Narkusa przywołała młodą dziewuchę, Ewutie, przeznaczoną przez Szołgirdową do karmienia świń i drobiu.
Młoda "dziedziczka" zapytała ją wpierw jak się mają świnie, gęsi, kaczki, indyki i kury. Poszła sama z nią razem je wszystkie obejrzeć i zapisać w notatniku gospodarskiem. Potem nawiązała pogawędkę z dziewuchą.
- Czy masz rodziców?
- Mam.
- Gdzie oni mieszkają?
- Kontniczą w miasteczku u Boczkusa.
- Czy dużo was jest młodszych?
- Sześcioro.
- Kto najstarszy?
- Ja.
- A co inne rodzeństwo twoje robi?
- Siostra najstarsza po mnie służy jak ja.
- A ile ma lat?
- Piętnaście.
- A inni?
- Brat ma lat trzynaście i pasie krowy u gospodarza. Po tych najstarsza ma lat dziesięć i jest u matki, hoduje najmłodszego braciszka. Druga młodsza siostrzyczka ma lat siedem, ta za stół i codzienne ubranko pasie gęsi u jednej gospodyni.
- A z czego żyją ojciec i matka?
- Ojciec chodzi po zarobkach, co zarobi to przepije. A matka też chodzi na zarobki: do opielania ogrodów, kopania kartofli, zbiera jagody i grzyby, w zimie przędzie lub szarpie pierze.
- Czy macie jakie bydełko?
- Tylko świnkę.
- Więc ja do twojej pensji dodam świnkę i parę kur z tym warunkiem, jeżeli będziesz dobrze doglądać mój drób i świnie. W dodatku podaruję tobie jedną z ładniejszych moich sukienek. Ja nie lubię tak jak W+P Babcia deptać po piętach służbie. Uważam was za ludzi i ufam, że nie zrobicie mnie zawodu.
W taki sposób podchodziła Gertruda do swoich robotników i umiejętnie ich jednała sobie. Rozeszło się po okolicy, że panienka bardzo rozumna i dobra, nie taka sknera i nieludzka jak stara Szołgirdowa.
Załatwiła się z gospodarstwem, teraz może swobodnie wyjechać na kilka tygodni. Musi odnaleźć Dżaria. Pojedzie go szukać do Kowna. Trzeba przygotować się do drogi. Odświeży bieliznę i sprawi żałobny strój. Dla oka ludzkiego musi ponosić żałobę chociaż pół roku. Owszem, czarna krepa bardo pasuje do jej ognisto-rudych włosów, blado-matowej twarzy i czarnej oprawy wielkich zielono- żółtych oczu. Sprowadzona krawcowa najsprawniejsza w tych okolicach szyje bezprzerwalnie ten strój żałobny. 
Pukanie do drzwi. To sołtyska przynosi jej kilka papierów z gminy i list z poczty. Od kogo?

  Celina pisze, jej jedyna przyjaciółka z najbliższego miasteczka, szwaczka z zawodu. Uciekły razem do Kowna w początku 1920 roku. Gertruda od babki-tyrana, a tamta od złośliwej macochy. Gertruda była jej "mistrzynią", nauczyła ją żyć bez stałej pracy, jeno z urody i wdzięków. Teraz Celina miała przyjaciela, bogatego rozwodowca i spędzała z nim lato w Połądze. Wierną pozostała w przyjaźni Gertrudzie. Pisywała do niej obszerne listy i na prośby przyjaciółki żandarmowała Dżaria: komu asystuje, z kim romansuje, jakie awantury nowe zrobił i.t.d. To była prawdziwa z jej strony ofiara przyjaźni te długie listy, bo była słabopiśmienną. Skończyła tylko "narodnoje ucziliszcza" z carskich czasów. Dokształcała się trochę w Kownie (po wojnie) na kursach dla dorosłych. Taki jeden obszerny list zajmował jej parę dni czasu pisząc po 3-4 godziny dziennie.
 Przy czytaniu tego listu w oczach Gertrudy malował się gniew i ból - Dżari okłamywał ją, że musi leczyć się w Królewcu. Cały sezon z małemi przerwami wycieczkowymi przebywa  w Połądze, romansując z nowemi kochankami. Dlatego nabujał, żeby ona nie pognała za nim wiedząc o jej rozszalałych uczuciach.
Otóż, pojedzie ona teraz zamiast do Kowna, do Połągi - na złość jemu! I postara się, żeby jak najczęściej miał ją przed oczyma. Suknia żałobna już wykończona, pojedzie jeszcze tej nocy. Odjazd z Możejk do Kretyngi jest o godz. 3 po północy.
 Gertruda w II klasie (obecnie jak nazywają I) leży na miękkim leżaku pod sufitem wagonowym. Pociąg dudni, bucha parą, sypie iskrami. Gertruda ma oczy zamknięte, ale nie śpi. Myśli jej kłębią się pod czaszką jak kłęby dymu z parowozu.
 Z babcią już koniec jej trosk, zgryzot i żalu. A On tkwi w niej z całym rozmiarem jej oszalałych i poniewieranych uczuć. Daremne wysiłki woli i rozsądku, żeby wyplenić z marzeń swoich tę miłość nieszczęśliwą. Pożerana przez zazdrość, żądzę i tęsknotę, a przez tego mężczyznę deptana i urągana nie może żyć bez niego. Gotowa na wszelkie ofiary i przestępstwa byleby choć jedną noc na kilka tygodni znaleźć się w jego ramionach. On z nią igra jak kot z myszą. Wzywał ją do siebie tylko wtedy, gdy była mu potrzebną w zdobyciu pieniędzy (które lubi marnotrawić), jak wówczas przy rabunku księdza - bankiera. Przed dwoma laty przez niego tak upragniona. Prawie rok żyli razem jak nierozdzielni: w koszarach, na froncie, wyprawach złoczyńskich. Z kochanka najbardziej uroczego ze wszystkich mężczyzn jakich spotykała w awanturniczym swoim życiu, teraz był tyranem, okrutnikiem, sadystą, zimnym szydercą. To gnał ją od siebie chłoszcząc ironią i urąganiem: to znowu w krótkich chwilach obdarzał pieszczotami, które razem z rozkoszą przynosiły też mękę. Po tych pieszczotach miała po całym ciele siniaki i ranki od jego paznokci i zębów. To znowu doprowadzał ją do szału zimną, wyrafinowaną zmysłowością nie zaspokojoną naturalnie. Im więcej był dla niej okrutnym i zimnym, tym bardziej pożądany, tym więcej za nim szalała.
Co będzie teraz, gdy ją zobaczy w Połądze? Wścieknie się chyba. Chociaż on gardzi nią i nienawidzi, jednakże ma chwilami silny pociąg do jej ciała. I to są ostatnie okruchy uczuć jego, o które ona się czołga z takim pragnieniem i tęsknotą.
 Już Kretynga. Miasteczko powiatowe nad rzeką Akmeną, która łącząc się z ujściem Minii tworzy port w Kłajpedzie. Kolej tu wybudowali Niemcy podczas swojej okupacji w 1915 roku  aby pruską stację pograniczną Bajohren połączyć ze stacją Prekule w Łotwie, gdzie była węzłowa kolej do Libawy, Rygi, Kowna i.t.d. wybudowana za czasów caratu.
Naprędce z desek sklecona buda stanowiła tu do 1923 r. dworzec Kretyngowski. Koło stacji stało kilka fur oczekujących na letników jadących do Połągi. Gertruda zjadła w bufecie śniadanie i zamiast furą pojechała swoim rowerem. Małą miała walizkę, mogła bez trudu ulokować ją na bagażniku rowerowym. Koło godz. 8 była już w Połądze. Udała się wpierw do Celiny wedle podanego przez nią w liście adresu. Niestety!  Wczoraj wieczorem wyjechała z Połągi. Za to pozostał po niej pokój do wynajęcia.
Ten pokój znajdował się w niedużym domku na ustroniu, przy borze sosnowym, ciągnącym się poza szosą Połągowsko-Kłajpedzką aż do granicy pruskiej. Mieszkanko to było na strychu z oknem od południa do lasu.


Pałanga, lipiec 2015


 Teraz jedynemi mieszkankami tego domu na ustroniu były dwie siostry, starsze kobiety z ludu, pół-głucha Anna i pół-niewidoma Barbara. Miały na dole dwie izby i komorę (9). Przez całe lato ten domek był zapełniony letnikami, po św. Rochu (10) wszyscy powyjeżdżali, pozostały właścicielki same. Obie kobiety były gawędulskie i grzeczne.
Gertruda chciała wpierw dobrze wypocząć z drogi, a potem szukać Dżaria. Wstała dopiero po południu. Zjadła przygotowany przez gospodynie obiad, ubrała się w czarny swój strój żałobny i poszła. Wpierw powita morze. Wykąpie się i pójdzie do willi Znicz.
 Na zakręcie przy ulicy wiodącej do morza stoi duży, szklany kiosk. Tu są cukry, gazety, odkrytki z widokami, papiery listowe i znaczki pocztowe. Jakaś nieznajoma dla Gertrudy gazeta ilustrowana pod tytułem "Plażas". To był tygodnik sezonowy, który od roku 1922 zredagował Juozas Butkus, satyryk i felietonista, posiadacz własnego domu z gospodarstwem w Połądze. Gertruda kupuje tę gazetę, przeczyta siedząc na plaży.
Minęły już godziny kąpielowe. Nad morzem spacery, nago kąpać się teraz nie wolno, bo plaże kąpieliskowe od godz. 16 nieczynne.
Gertruda usiadła na jednej z wydm plaży i przegląda kupiony w kiosku tygodnik sezonowy "Plażas". Są tu ilustracje kolorowe i ołówkowe, nowelki, artykuły, felietony, wiersze i dowcipy. 
Cóż to za taki nadgłówek: "Gezojus Palangos sezono 1922 m." (bohater sezonu połągowskiego). I wizerunek w barwnych kolorach oficera huzarów na koniu i z psem wilkiem alzackim! 
Toż to Dżari!...
 A tu druga ilustracja kolorowa: piękna panna z jasnemi warkoczami dokoła głowy, o dużych lazurowych oczach, w białej balowej sukni z pękiem blado-różowych róż. I ją poznaje Gertruda blednąc jak papier. To ta, przed paru laty narzeczona Dżaria, Maria Stargwiłłówna, przez którą Dżari tak znienawidził Gertrudę.
Znowu, trzecia ilustracja, ze świeżo odbitej kliszy fotograficznej: bal jakiś, dużo osób przeważnie oficerów. Na przedzie wszystkich gości Dżari tulący do siebie prawym ramieniem tę samą Marię Stargwiłłównę, a lewa dłoń jego spoczywa na dłoni dziewczyny. Zapatrzeni wzajemnie rozmiłowanemi oczyma. 
Pod ilustracją napis: "Sužudavimas kapitano Gajžulldo-Kardgirlo su Marija Stargvillaite" (Zrękowiny kapitana Gajżułłda-Kardgirła z Marią Stargwiłłówną).
 Teraz na zbladłą twarz Gertrudy występują ceglaste wypieki. Czyta felieton pod nadgłówkiem: "Gezojus Palango sezono 1922 m." W miarę czytania coraz straszliwiej zmieniała się twarz tej kobiety.
Tu opisane dokładnie porwanie Maryni i zakończenie tej historii szumnym balem zrękowinowym w kawiarni Jurata. Wyobszerniony był opis balu i piękność narzeczonej Gajżułłda, oraz złożone serdeczne życzenia kilku przedstawicieli pras, którzy brali udział w tych hucznych zaręczynach. 
Gertruda przypatrywała się ilustracjom i drukom ze straszną dla niej nowiną. Te druki zlewały się w jedną czarną plamę, a ilustracje migały krzywemi zygzakami przed jej rozsierdzonemi z wściekłości i bólu oczyma.
Nie! Nigdy! Przenigdy ona nie dopuści, żeby Dżari był mężem Stargwiłłówny (czy w ogóle jakiejś kobiety). Nie chce ożenić się z nią, ani ją kochać, niewolno mu ożenić się z żadną! Niech każda do której chce się zbliżyć będzie jeno kochanką jego przelotną, którą on wcześniej czy później rzuci jak to jest w jego usposobieniu.
 Żadna kobieta nie dała jemu tyle dowodów uczuć i przywiązania jak ona. Przecież walczyła przy jego boku na froncie, była jego wspólniczką i kamradką. Jej tylko zawdzięczając mógł tak hulać i żyć na szeroką skalę jak jakiś hrabia - obszarnik. Musiałby ograniczać swoje wydatki jak wszyscy litewscy oficerowie, gdyby nie jej pomoc w wytrzęsaniu cudzych kas. Czy mógłby mieszkać w Zniczu - najbardziej luksusowej willi połągowskiej, utrzymując podczas sezonu ordynansa, konia i psa, gdyby nie jej pomoc w obrabowaniu najbogatszego w Litwie bankiera. Tylko dlatego, że miał taką sumę dolarów wykradzionych z ogniotrwałej kasy księdza- bankiera mógł zdobyć się na porwanie swojej ukochanej i ten głośny bal zrękowinowy. 
A ileż przez miłość do niego przeżywała upokorzeń, poniewierki i rozpaczy! I teraz miałaby go utracić raz na zawsze przez inną kobietę!? 
- Och! Niedoczekanie ich!! Trupem padnie ona czy on, ale nie dopuści do małżeństwa z inną kobietą.
Zdemaskuje wszystkie jego wyczynki: szaberstwa wileńskie z 1920 r., złoczyńskie sprawki w 1921 r. i 1922, z których ostatnia ów rabunek z nocy 30 czerwca roku bieżącego. Za te wszystkie przestępstwa będzie miał kilkanaście lat więzienia. Nie będzie go wtedy dla niej ani żadnej innej   kobiecie.
Prędzej! Prędzej do dzieła!
 Napisze obszernie na dwóch arkuszach, wyszczególni dokładnie wszystko, całą epopeę jego wyczynów. Dziś, zaraz, niezwłocznie!...I wyśle do Naczelnej Prokuratury Spraw Kryminalnych. Przedstawi go jako wspólnika herszta Raikauskisa. Przecież wszędzie podszywał się pod tym pseudonimem, myląc w ten sposób tropy detektywów. Oczywiście i ją czeka kryminał jako wspólniczkę. Ona się usprawiedliwi, że czyniła to przez opętanie szałem miłości. Litewskie sądy tolerują przestępstwa na tle romantycznym.
Zerwała się z wydmy i poszła jak najszybszym krokiem przez las do domku, gdzie zamieszkała. Powietrze było parne i duszne jak wówczas - 30 czerwca... Na niebie ciemne skupiały się chmury. Morze pomrukiwało groźnie. Zbierało się na burzę.
 W tym samym kiosku gdzie Gertruda kupiła tygodnik "Plażas", teraz wzięła dwa arkusze podaniowego papieru i dużą kopertę żółtą.
 Zamknęła na klucz swój pokój i pisała. Zaczęła romantycznym wstępem, że przeżywa najstraszniejszy moment swego życia, gdyż w ręce władzy musi wydać człowieka, którego kocha ponad wszystko, ale honor obywatelki Litwy, rozum i sumienie każą jej wreszcie zareagować złoczyńcę, który broi bezkarnie, idąc z jednym przestępstw do drugich.
 Wypełniła półtora arkusza swemi donosami. Gdy skończyła, przeczytała uważnie i zamyśliła się nad tym pismem swoim głęboko.
 Dżari jest przebiegły i sprytny, potrafi wykręcić się z wszelkich jej oskarżeń i podmanewruje tak, że cała odpowiedzialność spadnie na nią. Na przykład sprowadzi bankiera do konfrontacji z nią. Oczywiście, bankier poznałby ją od razu, pomimo innego koloru włosów. A jego nie pozna, bo nie zdradził się niczem ani rysami, ani głosem, ani figurą, ani śladem obuwia. Zaprze się, że on nic nie wie i czym dowiedzie identyczności swoich skarg? Tak jak u bankiera-we wszystkich swoich awanturach złoczyńskich umiał się zamaskować i zatrzeć za sobą wszelki  ślad. Będzie twierdził, że ona rzuca na niego oszczerstwa i potwarze przez zemstę zazdrości i uwierzą jemu a nie jej.
 Na nią spadnie podejrzenie, iż jest wspólniczką Raikauskisa, bo w tych wszystkich wspólnych z nią sprawach zaszywał się pod pseudonimem słynnego herszta.
 Najlepiej ona go ukarze samoprawnie. Wybrała z walizki sześciostrzałowy rewolwer. Przypatrywała się tej broni przez chwilę. Wystarczy dla niego tych kilka naboi. Gdy spyli go z tego świata, spylą się i jej uczucia. Odzyska wtedy choć raz w życiu spokój i równowagę. Bez babki i bez niego będzie jak ten ptak polny wypuszczony z klatki.
Nie będzie on jej, nie będzie żadnej, jeno robakom w ziemi. Policję zamelduje, że zemściła się za swoją hańbę i jego zdradę. Za zabójstwo w obronie własnej czy z miłości, romantyczna Litwa nie zareaguje surowo.
 Dużo osób wie przecież o ich wielkim romansie, jej poświęcaniu się dla niego na froncie, a potem o jego zdradach i poniewieraniu nią. Przecież ona nie jest jakąś  dziewczyną z ulicy czy folwarczną, ale panna z dużego majątku, panna inteligentna i "z towarzystwa". Weźmie to sąd w uwagę, gdy wyjdzie jej sprawa i będzie miała gorliwych obrońców. O jej rozwiązłości nikt nie wie, umiała z tym się kryć, aby Dżari nie miał powodu zerwać z nią całkowicie. A o jego awanturach, wyuzdaniu i niestałości w stosunku do kochanek wie całe Kowno, wie pół Litwy. Nie zdziwią się i nie oburzą zbytnio sądy i prokuratury, że się znalazła jedna kochanka zdradzona z cywilną odwagą, która pomściła na tym don Juanie krzywdę własną i ofiarę innych.
I ta myśl o zamordowaniu okrutnego i zdradliwego kochanka przyniosła jej ulgę jeszcze przed dokonaniem tego czynu. Już go widziała pokrwawionego, bez życia leżącego pod jej stopami. Tylko jeszcze - po raz ostatni chciała być w ramionach tego tak upragnionego dla niej mężczyzny-demona. Przedstawiała sobie, gdy zacznie ją po swojemu dręczyć, wtedy wypali mu prosto w skroń lub nóż fiński zatopi w jego niewiernym i niewdzięcznym sercu.
 Ściemniało w pokoju. To chmury burzowe usnuły całe niebo. Będzie straszna burza. Ta niezwykłej odwagi wnuczka Murawiewa i córka herszta bandy złodziejskiej panicznie bała się piorunów. Musi zajść do niego przed burzą. Gdzie schować ten z donosami list do Prokuratury? Po śmierci Dżaria może z czasem jej to się przydać. Wyjeżdżając zabierze w walizce, a teraz trzeba tak schować, żeby się nie nawinął nikomu. 
Podniosła pościel. Siennik nabity słomą. Przy jednym końcu otwór do napychania słomy. W ten otwór wsunęła Gertruda pismo swoje i wepchnęła w głąb. Potem włożyła na siebie długi szary płaszcz deszczochronny i szybko pomkęła po schodach do drzwi wyjściowych. Spotkała Annę.
- Dokąd panienka się wybiera? Burza wielka nadchodzi.
- Mam pilną sprawę...
- A kiedy panienka powróci?
- Nie wiem, może za chwilę, może w nocy.
Szła jak najszybciej. Willa Znicz od tego domku była o jakieś 600-700 metrów, droga przez lasanki. W przedpokoju wiodącym na schody do wieży spotkała lokaja, usługującego gościom willi Znicz, miał śniadą, ospowatą twarz i bystre piwne oczy.
- Czy jest kapitan Gajżułłd?
Lokaj uśmiechnął się. Przyzwyczajony był do częstych wizyt dam u tego kapitana. Ale tu jakiś nowy typ, jeszcze w Połądze nie widziany i ruda bestia, a patrzy diabłem. Takie jako kobiety najniebezpieczniejsze, za to do romansów "cymes".
- Teraz pani go nie znajdzie. Przed paru godzinami wyszedł z narzeczoną. I chyba wcześniej nie powrócą jak o 10. On nigdy nie spieszy spać.
Gertruda nie słuchała go. Podeszła do drzwi jego mieszkania. Były zamknięte Namyślała się parę minut co ma robić. Czekanie wszelkie było niezgodne z jej choleryczną naturą. Wybrała z saczka zeszycik notatnikowy. Wyrwała jedną kartę, prędko nakreśliła na niej kilkanaście słów i umiejętnie wsunęła w szparę drzwi, żeby niewidzialną była zewnątrz od wejścia. 
Wracała prawie biegiem do tego domku pod lasem, bo już zaczynała się burza. 

-------------------------------------------------------------------------------
(1) Samodział mieszany z płótnem domowym.
(2) Leningradzie
(3) Port w Łotwie nad Bałtykiem.

(4) Olbrzymie puszcze syberyjskie.
(5) Anarchiści zbójeccy
(6) Trzecie, czwarte pokolenie nieprawego łoża
(7) Żmudzkie obuwie robocze, drewniaki obite skórą.
(8) Co się stało?! - wykrzyknik żmudzki.
(9) Coś w charakterze alkowy.
(10) W tym dniu kończy się w Połądze główny ruch letniskowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz