poniedziałek, 28 maja 2012

Rozdział VI "Ach to bohater!"


 Noc. Połąga w śnie pogrążona, milcząca i głucha, tylko Bałtyk szemrze, mruczy i szumi, A Bronka nie śpi. Leży na wznak z ramionami skrzyżowanymi pod głową. Pod jej zamkniętymi powiekami snuje się i snuje ta jedna postać, która z kilku tylko  momentów przelotnych spotkań tak zmąciła spokój i ogarnęła wszystkie myśli.
 Widuje go codziennie od sześciu dni i zawsze jakąś nową tworzy sensację dla całej Połągi. A w tym dniu, ostatnim takie miała z nim spotkanie! Z tego spotkania Bronka rozpamiętywa każdy wspólny ich moment. W nim widzi swój wymarzony typ, tak pod względem zewnętrznym jak i psychologicznym. Cała istota jej zatonęła w tej postaci. Nie ma jej myślom innego kierunku, tylko On!...Wspomina każdą chwilę związaną z jego osobą, od początku aż do dzisiejszego spotkania.

 Więc dzień 1 lipca. Ujrzała go po raz pierwszy na koniu, gdy w takt marsza wierzchowiec go unosił po alejach lasanku przy dźwiękach orkiestry wojskowej. Wtedy spojrzały na nią te ciemne demoniczne oczy. Jakiego koloru? Trudno było się przyjrzeć przelotnie. Widziała, że te oczy bardzo ciemne (ale nie czarne), przepaściste, gorejące ogniem jakiejś wewnętrznej pożogi. Lecz palące spojrzenie tych bajecznych oczu nie zatrzymało się tylko na niej, ognistym wężem objęły sędziwą Ludmiłę, Rachelę i Amerykanki z taksówki. To Bronkę denerwuje, gniewa, smuci, ona chce żeby oczy jego patrzyły tylko na nią.
 2 lipca. Ujrzała go na plaży kąpielowej. Między plażą kąpielową męską i żeńską jest 100-metrowa przestrzeń ogólnej plaży, czyli przejściowej. Tam od godziny 8 do 14 (czas kąpielowy) wartuje milicjant z bronią palną i gwizdkiem pilnując, żeby mężczyźni nie chodzili na plażę żeńską, a kobiety nie szły na stronę męską. Kto by wstąpił nie na swoją plażę, kara do 60 ortów lub dwa dni aresztu. Gajżułłd z kąpieli męskiej przycwałował na swoim koniu i z psem prawie nagi, jeno w króciutkich kąpielówkach jaskrawo-czerwonych, uwydatniających ponętnie przepyszne kształty jego smagłego ciała. Rzucił milicjantowi w nos 60 ortów i pognał galopem wzdłuż całej damskiej plaży, gdzie wszystkie letniczki zupełnie nagie plażowały się na słońcu, lub kąpały się całkiem gołe. Jak on cudownie wyglądał wtedy, gdy tak mknął brzegiem morza na tym prześlicznym koniu białogrzywym! Wiatr rozwiewał krucze pukle włosów spadających niemal do ramion. Wspaniałe oczy i białe zęby śmiały się szelmowsko, tę rozrzuconą po piasku goliznę ładnych i brzydkich ciał. Drugiemu milicjantowi wartującemu damską plażę od strony mola rzucił następne 60 ortów kary i wskoczył z koniem na molo. Tam też pomknął cwałem, przeskoczył konno barierę mola i buchnął koniem i z psem do morza. Popłynął przez damskie kąpiele, gdzie było najwięcej kąpiących się kobiet. Gdy podniosły krzyk na jego widok, odpowiedział im: "Po cóż ta panika szanowne panie? Nie jestem przecież rekinem ani krokodylem, nie pożrę was".


Molo w Pałandze (lipiec 2015)

 3 lipca. Był w Kurhauzie koncert i bal taneczny po koncercie. Bronce towarzyszył ów Amerykanin w szarym kostiumie, posiadacz 30000 dolarów (wedle określeń cioci Fruzi). I przyszedł On. Stanął we framudze drzwi, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i tak przestał trzy tańce. Z poważną, bez cienia uśmiechu twarzą i mgłą zadumy w oczach obserwował przenikliwie wszystkie kobiety. Gdy nastąpił drugi walc, niespodzianie stanął przed Bronką i skłonił się prosząc do tańca. Ona była już zaproszona do walca przez towarzyszącego jej Amerykanina, który w obawie żeby ktoś nie zabrał jego tancerki, po każdym przetańczonym z nią tańcu, prosił z góry o następny. Nie zważając na to,  że swemu towarzyszowi czyni wielką niegrzeczność, rzuciła mu "przepraszam" i poszła tańczyć z Gajżułłdem.

Kurhauz (lipiec 2015)

  Dziewczę mówiło sobie, że tego tańca nie zapomni do końca życia. Gajżułłd był wysoki, Bronka miała wzrost więcej jak średni, sięgała czubkiem głowy do ramienia jego. Miała uczucie, że on ją unosi w powietrzu czy na falach morza. Tak lekko, płynnie, kołysząc się trochę na boki. Orkiestra wojskowa grała jeden z najpiękniejszych walców "Noc Miłości". Oni oboje jak baletnicy, tak cudownie poddawali się rytmowi muzyki: parę zwrotów w prawo, parę w lewo, wdzięczne balansowanie naprzód i wstecz, to jakieś solowe, plastyczne figury, każda inaczej. Dużo tańczących par zatrzymało się i przypatrywało temu walcu ich dwojga. A przy wirowym zakończeniu walca przycisnął nagle do piersi swoją tancerkę tak namiętnie i zawrotne zrobił z nią koło, potem uniósł ją na moment w powietrzu jak piórko, okręcił tak parę razy i odprowadził na jej miejsce. Przedstawił się wtedy i rzekł z zalotnym uśmiechem: "Chyba jako Polka pozwoli Pani podziękować Jej po polsku?" Podniósł do ust jej rękę i złożył przeciągły pocałunek, ustami gorącymi jak żar. Ten pocałunek pozostawił na ręku czerwoną plamę, która piekła przez długą chwilę jak pieczęć rozpalona.
 Podziękował i odszedł. przez cały ten wieczór więcej nie zbliżał się do niej. Za to często zasyłał jej głębokie, przeciągłe spojrzenia. Tańcząc z innymi obserwował wyraźnie cały czas Bronkę. Kilka tańców przetańczył z sędziną Ludmiłą i towarzyszył jej w przerwach, a oczyma gonił wciąż Bronkę. Wreszcie na środku sali odbił Rachelę Tajcz jakiemuś tańczącemu z nią elegantowi. I wszystkie następne tańce z nią tylko tańczył i nie odstępował od niej, bo ta złotowłosa i fiołkowooka piękność semicka wyglądała jak z baśni w swojej lazurowej sukni z białą gazą, niby obłok na błękicie, kasowała pięknością tu wszystkie damy. Przed zakończeniem wieczoru znikli oboje z sali i... nie powrócili.
 Bronka, chociaż opuściła bal przed świtem i odprowadziło ją do domu trzech oficerów, nie mogła zasnąć do późnego rana, rozpalona wspomnieniami czarownego walca, gorącym pocałunkiem i płomieniami spojrzeń Jego. A żal był aż do bólu, że z nią tylko jeden przetańczył taniec. Wolał towarzyszyć sędzinie mężatce koło 30-tki, matce dwojga dzieci i tej "Żydówce" Racheli Tajcz. Było to dla niej - przyzwyczajonej do stałych triumfów - królowania na balach - wprost upokarzające. Tymbardziej, że przez ten walc z nim obraziła śmiertelnie Amerykanina z 30000 dolarów, który ją na ten koncert-bal przyprowadził, fundując bilet i kolacyjkę po koncercie.
4 lipca. Przyjechał pan Mieczysław, ziemianin nadniemeński, o którym wspominała ciocia Fruzia. Miał on od tej cioci list polecający zapoznanie się z Bronką i podała adres zamieszkania jej w Połądze. Wielki wrażenie zrobiła ona na nim od pierwszego zapoznania się. Tego samego dnia poszli we dwoje wieczorem do przytulnej nowej kawiarenki "Šypsena" (Uśmiech), gdzie od godz. 19 do 22 grywał na skrzypcach uchodźca rewolucyjny z Moskwy, przy akompaniamencie pianisty, też Rosjanina - uchodźcy. Bronka i jej nowy znajomy siedzieli przy stoliku, delektując się lodami i porterem (czarne, pieniste piwo). I On się zjawił. Rzucił na Bronkę ciężkie, długie spojrzenie i usiadł przy stoliku naprzeciwko, w towarzystwie psa swego, wilka alzackiego. Zamówił dwie butelki porteru. Z jedne nalał do szklanki psu, z drugiej sobie. On popijał ćmiąc papierosa, pies łakomie chłeptał, wygodnie siedząc na krześle, naprzeciwko pana swego. Gajżułłd przybrał romantyczną pozę: łokciem oparł się o stół, głowę podparł dłonią i nie spuszczał prawie oczu z Bronki, które przy świetle przyćmionych lamp były teraz zupełnie czarne i jarzyły się fioletowo-zielonym blaskiem. Bronka zawsze śmiała i zalotna wzajemniała się spojrzeniami.

- Czy Pan zna tego pięknego oficera? - Zapytała swego towarzysza.
- Któż z pod Kowna nie zna tego awanturnika i łajdaka! Byłby za swoje zasługi 1918, 19 i 20 roku majorem, chociaż ma tylko 23 lata, gdyby nie nadmiar jego awantur. Miał stypendium państwowe na wyższe kursy wojskowe w Czechosłowacji i tyle porobił hec w Pradze podczas karnawału, iż mu kazano w przeciągu 24 godzin opuścić granice państwa czeskiego i niepyszny powrócił przed wiosną do Kowna. Wyobrażał sobie, że i za granicą tak jak w Litwie będą folgować jego szaleńcze wybryki. Na ten rok wybiera się podobno do Paryża na kursy lotnicze. Ale myślę, że władze wojskowe skompromitowane przez niego w Czechosłowacji, nie zechcą nowej kompromitacji we Francji.
- Niech Pan opowie jaką awanturę jego.
- Przeważnie treść tych awantur nie nadająca się do opowiadania pannom z towarzystwa... To sowizdrzał do karkołomnych wybryków.
Gdyby ów ziemianin nadniemeński wiedział, że ładnej Bronki ideał, to właśnie niepohamowani awanturnicy, napewno nie opowiadałby jej o tym. On myślał, że to ją zniechęci do Gajżułłda, a tu wręcz inny wywarły skutek. 
- Czy Pan zna go osobiście?
- Poznałem na balu polskim w Kiejdanach. On przez szereg swoich kochanek z różnych sfer i narodowości wszędzie się wciśnie.
- Niech Pan coś o nim opowie - ja proszę!!!...
-Widzę, że ten diabeł wcielony bardzo zaciekawił Panią. No dobrze, opowiem... I proszę nie mieć za złe, gdy tym opowiadaniem wywołam rumieńce na Pani twarzy, albowiem spełniam żądanie.
I opowiadał jedną pikantną historię o tym demonicznym huzarze. Dowiedziała się Bronka, że jedną z pasji Gajżułłda jest zakładać się z kolegami, iż w przeciągu wskazanego czasu zdobędzie kobietę, która zwróciła większą uwagę jego czy innych mężczyzn. Te zakłady zawsze wygrywał. Na temat jednego z takich zakładów był taki fakt:
- W Kownie, 40-latka wdówka świetnie jeszcze zakonserwowana, miała dwie dorosłe córki ładne, kuzynkę wychowankę i nadobną służącą. W domu swoim na Zielonej Górze (przedmieście Kowna) założyła restaurację z dancingiem, zielonym stolikiem i loteryjką.Ta restauracyjka miała wielkie powodzenie u młodych mężczyzn, a najwięcej u oficerów. Te kobiety wesołe i pomysłowe w organizowaniu zabaw i niespodzianek były jednakże cnotliwe. Cel główny miały - zdobycie męża, dlatego nie wychodziły z ram przyzwoitości, kamieniem stały przy zasadach swoich pomimo szturmujących ataków mężczyzn. Gajłżułłd poszedł o zakład ze wszystkimi kolegami, że w przeciągu trzech miesięcy zdobędzie razem tych pięć "cnotliwości". I zakład wygrał o niemałej sumie pieniędzy. 

Kowno, wrzesień 2014

Kapitan dosłyszał jakieś słowa z których zrozumiał że o nim mowa.
Oczy jego zwęziły się i zamigotały jak wilcze ślepia. Wyciągnął z futerału przy pasku rewolwer i zawołał swym niskim barytonem: słyszę ja tu szmer zdradziecki...
Wycelował do butelki z porterem, stojącej przed p. Mieczysławem. Kula przeszyła na połowę tę butelkę i utkwiła w ścianie, a płyn z pienistym porterem chlusnął całą strugą na twarz, piersi i spodnie dziedzica.

 5 lipca. Na skraju lasu przy plaży stała kawiarnia z cukiernią, restauracją i dancingiem. Nazywała się Jurata. Tam w wieczór przygrywała orkiestra smyczkowa, a dwa razy w tygodniu były wieczory taneczne dla inteligencji. W dniu piątego lipca było tam otwarcie pierwszego balu w tym sezonie. Cała inteligencja tańcująca uczestniczyła na tym balu. Bronka w bladoróżowej, jedwabnej sukience, przerobionej już po raz trzeci rączkami Mamuni kochanej - królowała tego wieczoru. Ale nie było na balu tego o którego najwięcej jej chodziło. Na próżno, pełne gorączkowego oczekiwania biegały ku drzwiom wejściowym spojrzenia migdałowych oczu. Nie ona jedna, tak samo wyczekiwała sędzina Ludmiła, Rachela Taicz i kilka innych kobiet. A noc szumiała wichurą i płakała deszczem. Wreszcie przed północą, gdy największy animusz był balowy, wpadł do salonu przez otwarte drzwi od werandy konno On. Wyglądał jak duch nocny, w czarnym deszczochronnym płaszczu z odrzuconym kapturem, głowę miał odkrytą, krucze włosy zburzone i zwilgotniałe od deszczu spadały bezładnie na czoło, szyję i boki twarzy, oczy gorzały niesamowicie. Zanim wpadł pies taki sam mokry jak jego pan i koń. Osłupieli wszyscy. Muzykanci którzy już nastrajali instrumenty do grania, opuścili ręce i znieruchomieli. Przez całą salę przepłynął tylko szmer: ...To On, Gajżułłd Kardgirło Czarny.
 Koń na widok sali, świateł, tylu ludzi i kapeli uniósł jeszcze wyżej prześliczną głowę, wychylił śnieżny ogon w półkole i zarżał donośnie, przeciągle, pies szczeknął kilka razy tubalnym głosem, a jeździec z uśmiechem zasalutował po wojskowemu i przejechał stępa środkiem sali do bufetu. Właściciel klubu p. Wojtkiewicz, w latach dojrzałych, z siwiejącymi, dużymi wąsami, podszedł do konnego jeźdźca wytrzeszczając z oburzeniem oczy.
- Jak Pan może wjeżdżać konno do mojej sali!? Jesteś Pan chyba nieprzytomny?
- Ten koń i ten pies to są moi najserdeczniejsi przyjaciele. Chociaż postać mają czworonożną, ale rozum i szlachetność ich wyższe od niejednego z gości Pana. Ci moi przyjaciele gdy są głodni i spragnieni takie same prawo mają tu zjeść i napić się za pieniądze, jak wszyscy. Więc proszę natychmiast o 12 butelek piwa do misy lub wiadra (ale czyste musi być naczynie) memu koniowi i bochen cały białego chleba. A memu psu 8 kanapek z masłem i kiełbasą oraz butelki dwie porteru. Dla mnie szklankę koniaku, kawałek tortu, ciastko z kremem i ciastko francuskie. Bezzwłocznie!!
 Rzucił na kontuar bufetowy banknoty i trzasnął zamaszyście w powietrzu szpicrutą z moną tak groźną, że bez opozycji w parę minut spełnione było jego żądanie. Gdy wszyscy troje zjedli i napili się, huknął do muzykantów.
- Hej, panowie muzykanci! Zagrajcie nam marsza, najpiękniejszego jaki umiecie.
Orkiestra zagrała marsza niemieckiego "Herr Leutnant".
- Nie, to marsz nie dla nas, mdły i flegmatyczny. Nam zagrajcie takiego marsza, gdzie ogień, życie i siła!
 Zagrali jeden z najpiękniejszych dawnych marszów wojennych "Nie zapominaj". Wtedy znowu pies zaszczekał, koń zarżał radośnie i od bufetu do drzwi marszowym krokiem Gajżułłd przejechał całą salę. Pomimo, że koń zostawił kupkę pod progiem sali, p. Wojtkiewicz stolerował tę awanturę z pełną wyrozumiałością, bo dobrze zarobił.

6 lipca. Ale ten dzień ostatni był najcudowniejszy dla Bronki siłą wrażeń. Nie wierzy wprost w realność tych chwil przeżytych. Jej się wydaje jakąś senną ułudą, iluzją marzeń.
Papa Bronki przyjechał Herolingą na parę dni do Połągi, żeby nagrać się preferansa z dobrze znajomą Polonią połągowską. Na starość największą przyjemnością Pana Antoniego były preferans lub wint, łapanie ryb wędką, książki i opowiadania własne, gdy miał uważnych słuchaczów. Bronka korzystając z obecności Herolingi pobujać konno po tych szerokich przestrzeniach nadmorskich. Ubrała się w granatową amazonkę, włożyła amarantową dżokejkę i takiego koloru gazę długą uwiązała na szyi, na nogach długie lakierowane buciki czarne z ostrogami, skórzane rękawiczki i szpicruta w ręce. Dała Herolindze chleba z cukrem, poklepała po szyi, pocałowała w rozdęte chrapy i wskoczyła jak kozak na kulbakę. Wysmukła, prościutka, jechała wpierw przez miasteczko. Zawróciła do parku. Mimo pałacu hrabiów Tyszkiewiczów i wzgórza Biruty skierowała się ku morzu. Na plaży tuż przy wodzie mknęła razem z wichrem po piaszczystym brzegu złotym, przy szumie burzliwych fal.
Co za rozkosz tak gnać konno z wichrem w zawody, po złotych, szerokich przestrzeniach, przy muzyce morza! Rozsłonecznione błękity nieba nad głową, a rozfalowany bezmiar wód pod stopami i jak ze złota jasne, czyste, twarde piaski.
Mknęła tak lotem jaskółczym w złoto niebieską dal. Minęła pawilon kąpielowy, molo, majaczące za plażą miasteczko z niebotyczną wieżą kościelną i szeregiem will kolorowych, wyłaniających z bujnej zieleni. Teraz cwałowała po plaży pomiędzy morzem i ogromnymi borami iglastemi, które się ciągną do łotewskiej granicy - hen! aż do samej Libawy (1).


 Gnała i gnała tak brzegiem morza, w tę modrozłotą dal z jakimś dzikim szałem i tęsknotą. Wiatr rozwiewał jej amarantową gazę pod szyją i miedziano-brązowe kędziory. Zasrebrzyła się mała zatoka. To ujście rzeki Szwentupy. Od końca zatoki wije się wstęgą błyszczącą rzeka. Południowy brzeg zielenieje łąkami, złoci się łanami zbóż, pośród bujnych sadów majaczą małe domki. Od brzegów północnych nieskończona przestrzeń ciemnych borów. Tu Bronka zatrzymała Herolingę. Zrobiła 10 km, jeszcze 7 i byłaby na granicy Łotwy.
Namyślała się: - Może tam dojechać? 
Herolinga spuściła łukowatą szyję i piła chciwie wodę z zatoki.
Ale brnąć na drugą stronę boi się, chrapie i wierzga. Niech trochę odpocznie i poskubie zielonej trawki.
Zeskoczyła z siodła i usiadła na pagórku wydm. Patrzyła na rybaków, jak po drugiej stronie zatoki suszyli sieci olbrzymie i dorsze. 
- A to co?! - Gorąca fala krwi uderzyła Bronkę do twarzy, a serce zabiło przyspieszonym tętnem. Ku zatoce, z przeciwnej strony pędził konno oficer huzarów. Poznała go od razu po rozwiewających na wietrze kruczych puklach, śnieżnobiałej grzywie rumaka i czarnej sylwetce wilka alzackiego.
- Tak wygląda jak gdybym tu przyjechała specjalnie na jego spotkanie.
I pierwszą myślą Bronki było dosiąść klaczy i cwałować z powrotem, lecz pokusa ujrzenia go z bliska była silniejszą od ambicji dziewczęcej. Siedziała jak wryta, nie spuszczając oczu ze zbliżającego się coraz szybciej jeźdźca. Już jest przy tamtym brzegu Szwentupy. Koń jego śmielszy od Herolingi, bez namysłu wszedł do zatoczki, która zamulona piaskiem sięgała tylko powyżej kolan końskich.
- Teraz jazda! Jeżeli jeszcze tu pozostanę będzie oczywisty znak, że go oczekuję.
Wskoczyła na klacz, skierowała ją ku morzu i z lekka uderzyła szpicrutą. Herolinga oburzona za to niespodziewane chociaż tak lekkie uderzenie wierzgnęła wpierw gniewnie, a gdy młoda jej pani pogroziła znowu szpicrutą, ruszyła szalonym galopem. Oficer tymczasem wylądował na brzeg z zatoczki i takim samym wyścigowym cwałem puścił się w pogoń za amazonką. Herolinga wyczuła tę pogoń, będąc z rasy trakenów wyścigowych miała wrażliwą ambicję, żeby się nie dać prześcignąć. Więc mknęła dalej w wydłużonych skokach. Bronka pochylona nad szyją klaczy, trzymając silnie nogi w strzemionach, dawała się ponosić z całą swobodą. Trudno obliczyć ile metrów przebiegła ta ucieczka i pogoń, dość, że odstęp między Bronką i goniącym ją huzarem zmniejszyła się coraz bardziej. Wreszcie Gajżułłd zrównał się z nią. Oczy jego śmiały się łobuzersko. Podjechał tak blisko, że prawie otarł się nogą o jej strzemię. Wyciągnął rękę ku szyi Herolingi i dłonią pochwycił za cugle, hamując galop klaczy.
- Piękna Amazonko - rzekł do Bronki z zalotnym uśmiechem, odsłaniając dwa rzędy przepysznych zębów. - Dlaczego uciekasz ode mnie?
Bronka zażenowała się, zawsze rezolutna i cięta w języku, nie wiedziała narazie jak odpowiedzieć, żeby odpowiedź nie była banalną.
- To Herolinga moja tak uciekała a nie ja. Co za pobudki ją do ucieczki gnały trudno nam się dowiedzieć nie rozumiejąc jej mowy.
- Jeżeli jest dawna koleżeńska przyjaźń Pani z Jej Herolingą, to powinnyście rozumieć siebie wzajemnie tak, jak ja rozumiem mego Szemila, a Szemil mnie.
Teraz oboje jechali umiarkowanym kłusem, bliziutko obok. Jemu znikł już z twarzy łobuzersko-zalotny uśmiech, przybrał wyraz poważny i nie spuszczał oczu z Bronki. Nie słysząc odpowiedzi, położył dłoń na grzywę Herolingi mówiąc:
- Od mego Szemila nie ucieknie żaden trakien, gdy chodzi o pościg, a odemnie nie ucieknie piękna amazonka, gdy za nią goni moja tęsknota.
Głos miał barytonowy, o niskim brzmieniu, jakby pieszczotliwy gdy przemawiał do kobiety.
- Jeżeli wyrazem "tęsknota" Pan robi aluzję do mnie, to zamało się znamy, abym do tego mogła przypisać jakieś znaczenie. 
- A czy Pani wierzy w intuicję i fluidy?
- Ponieważ twierdzi o nich filozofia na podstawie nauki, trzeba wierzyć.
Przymrużył on z lekka oczy patrząc w dal przed siebie i w tych oczach zarysowała się teraz jakaś mglista zaduma, zaczął mówić jakby do siebie, półgłosem.
- Przy tym bezkresie wód, po tych piaskach złotych szybowałem na moim Szemilu. Niosła mię i niosła w dal z poszumem wiatrów i pieśnią fal jakaś  dziwna tęsknota. To była intuicja... A Pani wyczuła fluidy mojej tęsknoty. Fluid przyniósł tu Panią. Jest w nas widocznie braterstwo tej wewnętrznej istoty, które promieniuje wzajemnie. A Pani tak zmykała od brata swego ducha. Dlaczego?? Powiedz Pani szczerze...
- Nie wiem. Może... - Urwała.
- Co "może"?...
- Może to też intuicja jakaś... ostrzegawcza... przed niebezpieczeństwem...
Popatrzył na nią przeciągle. Końcem języka zwilżył wampiryczne swoje wargi i rzekł:
- Niebezpieczeństwa, przygody, zawrotne niespodzianki, fermenty uczuć, walki, to właśnie jest bujność życia.
- Człowiek przyjemności życia szuka zależnie od swojej psychiki: jedni lubią burze i walki, inni wolą pogodę i spokój. 
- Spokój jest dla starców i chorych, a w młodości aprobuje spokój tchórz lub niedołęga, albo człowiek bez woli lub też  bardzo poziomy.
- Pan chyba lubi wojnę?
- Szalenie!!! To największa emocja nerwów i życia. Ubolewam, żem się nie urodził w średniowieczu - w tych wiekach rycerzy, turniejów i bohaterstwa.
- Przecież i ta wojna tyle dała bohaterów, chociaż to wiek dwudziesty.
- To wojna wodzów, maszyn i karabinów, a wówczas główne role grały: męstwo, odwaga, spryt i dzielność każdej jednostki.
Potem opowiadał kilka fragmentów wojennych ze swego życia, wreszcie przeszedł na temat książek i sztuki. Bronka podziwiała jego inteligencję i łatwość nawiązywania ciekawych tematów. Przecież to pierwsza była ich rozmowa, a tak gawędzili jak dawni koledzy. Rozmawiając dojechali do pruskiej granicy. Wtedy zawrócili do boru sosnowego, który połączony był z parkiem pałacowym hrabiów Tyszkiewiczów. Na skraju tego boru stała na pagórku prastara sosna o  rozłożystych konarach opadających nisko. Śliczne to było ustronie. On zaproponował zrobić tu przystanek i popaść konie. Zeskoczyli ze swoich wierzchowców, pozostawiając pod opieką wilka alzackiego. Usiedli pod tą sosną staruszką, zwróceni twarzami ku morzu. 
Wiatr ucichł, fale złagodniały, morze przybrało barwę szafirów, środek wód przecinała purpurowa złota smuga słoneczna. Uczuli chęć do śpiewu. Śpiewali duetem piosenki polskie i litewskie. Oboje ładne mieli głosy, on baryton, ona mezzosopran. Jak większość Litwinów (lub Polaków w Litwie) Gajżułłd dobrze wtórował.
Litwa podobnie jak Ukraina, to kraj śpiewaków: chłopi i szlachta, wieś i miasteczka, roboczy lud i inteligencja - tam wszyscy kochają pieśń i śpiewają ładnie, nie beczą jednym głosem lecz układają wtóry, duety i chóry, tam nawet dzieci jednym głosem nie będą śpiewać, lecz wybierają solo i wtóry. Tam śpiewają przy pracy, na wieczorkach, na balach, ucztach itd. Tam gry wszystkie ludowe połączone są ze śpiewem. Czy i teraz tak samo tam śpiewają, nie wiem, bo już około 20 lat jak ten kraj opuściłam, lecz za czasów mego dzieciństwa i młodości, pieśniami rozbrzmiewała cała kraina litewska. Ten nieszczęśliwy lud przez tyle wieków był nękany i ciemiężony, kiedyś przez najazd normandzkich piratów, potem przez krzyżaków, później przez pańszczyznę, wreszcie przez carat, który do rewolucji 1905 roku zabraniał nawet druk mieć w języku rodzinnym dla tego narodu. Jeździli po wsiach urzędnicy i robili rewizje, gdzie znajdywali książeczki litewskie, aresztowali rodziny z tych domów. Przemycali druki w ojczystej mowie z Prus, Tylży. Tacy przemytnicy książkowi złapani przez carską policję, byli zsyłani na Syberię do katorgi. Dopiero po rewolucji w 1906 r. otrzymali Litwini konstytucję, pozwolenie na druk w ojczystej mowie i w szkołach jako dodatkowego języka można było się uczyć po litewsku. A w końcu pozwolono otworzyć w Kownie pierwsze gimnazjum litewskie pod nazwą "Saulė" (słońce). Więc w tych czasach niedoli jedyną pociechą Litwinów były pieśni. W tych pieśniach lud litewski wypowiadał wszystkie uczucia swej duszy. I pieśń pozostała na zawsze ukochaną ich powiernicą, przyjacielem i poezją narodowo-ludową.

 Po odpoczynku pod sosną i pieśniach wracali do miasteczka alejami parku, potem szosą kłajpedzką, pomiędzy ścianami wspaniałych borów sosnowych.
 To wszystko wspomina Bronka wśród tej ciszy sennej. Każdy moment co wiązał się z jego osobą.
- Ach! To bohater z ballad!! To zrealizowany z jej marzeń ten kochanek  - mara. Kochać i być kochaną! Ale jak go zdobyć?! On setki ma kobiet na swoje skinienie. Czemu nie jest baletnicą czy artystką filmową. I marzy Bronka, jakiegoby on doznał wrażenia ujrzawszy ją na estradzie w triumfie, blasku i sławie.
Filmują się wspomnienia splatając z marzeniami i sen nie przychodzi. Już kogut zapiał, drugi mu odpowiedział i cały chór głosi teraz swoje kukuryku. Świtać zaczyna, a Bronka nie śpi.
Mój Boże! Trzeba się poruszyć, odetchnąć świeżym powietrzem, może sen przyjdzie wreszcie.
Wstaje z łóżka. idzie do okna. Otwiera szyby na roźcież i wychyla głowę nad framugą. Świeże powietrze przesycone jodem i wonią kwiatów owiewa jej rozpaloną twarz i rozkosznie odświeża płuca. Gwiazdy już bledną, rzednie mrok nocy przechodząc w blask różowo-liliowy.


Podwórze Domku Mickiewicza (?), lipiec 2015

Mamusia usłyszała szelest otwieranego okna. Ujrzała przy oknie córkę w nocnej koszuli, z rozpuszczonemi włosami.
- Broniu! - Krzyknęła przerażona.
- Nie bój się, Mamusiu! - Uśmiechnęła się Bronka.
Podbiegła do łóżka matki, pochyliła się nad panią Joanną i jęła całować po całej twarzy.
- Ach, Mamusiu, Mamusiu!...
- Co ci jest!?
Bronka położyła się obok matki zarzucając ręce na jej szyję.
- Ach, Mamusiu! To bohater! To mój typ! Mój ideał!...
- Kto??...
- Ach, On!... Ten śliczny! Ten kruczowłosy z oczyma demona! Mamusia domyśla się chyba?... Dziś taką cudowną z nim miałam przygodę!...Gdy powróciłam na kolację Mamusi nie było i nie mogłam podzielić się tym moim wrażeniem. Proszę posłuchać uważnie.
I Bronka opowiedziała szczegółowo o tym konnym spotkaniu.
- Ten szaleniec, ten awanturnik na tym białogrzywym koniu, to on tak pochłonął ciebie?
- Właśnie dlatego, że szaleniec, awanturnik, przy tej niepospolitej urodzie i inteligencji, taki jest dla mnie interesujący, pożądany. To bajroniczny typ, jakiego kochałam już w marzeniach moich!
- No i co o nim? Oświadczył się tobie?
- Mam zaraz o oświadczynach! Jeździliśmy razem konno, gawędziliśmy, śpiewaliśmy. Byłam jakieś trzy godziny w uroczym jego towarzystwie.
- Czy zapomniałaś, co o nim opowiadali: ciocia Fruzia, pan Mieczysław i inni? To lowelas uwodzący kobiety przy każdej okazji. Podobno dość z nim kobiecie przejść ulicą, żeby stracić opinię. Dla takiego draństwa nie zrażaj do siebie pana Mieczysława - takiego solidnego kawalera, ziemianina nadniemeńskiego, tak jak zraziłaś na zawsze tego Amerykanina z 30000 dolarów.
- A co mnie po tym Amerykaninie! Nie chcę go ani jego dolarów. Litwin, prostak, bez towarzyskiej ogłady, "za wysokie moje progi na prostackie jego nogi". A pan Mieczysław - fi! Oczy jak u sowy, nos jak papugi i niższy odemnie o parę centymetrów, gdy jestem na obcasach. Takich 100, 200, 1000 oddałabym za jednego Gajżułłda!! Po tym naszym konnym spotkaniu zrozumiałam, że podobam się jemu. Powiedział mnie bardzo poważnie iż jestem najciekawszą panną jakie spotykał w Litwie. Teraz wyjeżdża na kilka dni za granicę, gdy powróci, czuję, ze będzie tylko mnie asystował.
- I co przyjdzie tobie z tej asystencji! Tylko zaszkodzi w karierze. Zamiast znaleźć w Połądze męża, zepsujesz z tym amantem do reszty opinię sobie i pozostaniesz na koszu, zobaczysz!
- Bez miłości, za byle kogo wyjdę za mąż i za lat dziesięć, a teraz trzeba łapać te chwile radości życia. Do diabła jasnego, ci wszyscy mężowie dla interesu!...
- A Pogelindy? Co będzie z Pogelindami?! Czy dla tego nicponia gotowa jesteś poświęcić majątek i skazać na dziady starych rodziców i siebie!
- Przy Mamie nawet pocieszyć się nie można momentami szczęścia, zaraz zrzędzenie i puszczykowe krakanie. Och! Żeby ta komuna ogarnęła świat cały! Nie byłoby tych pęt rodowych, ani troski o fortunę, jeno wolność człowieka, jego uczuć i woli. Teraz całą ludzkość zakuwa w swe jarzmo pieniądz. Człowiek jest niewolnikiem pieniądza, tej hydry diabelskiej i nawet to, co największym jest szczęściem młodości i życia - miłość, też jest ujarzmiona przez mamonę, skuta głupimi konwenansami, kodeksem jakiejś bezmyślnej etyki zapleśniałych pojęć.
 Zdenerwowana Bronka zerwała się z maminego łóżka i pobiegła na swoją otomanę.
- Fiksatka! - Rzuciła za nią Mamusia. Nagle komuny jej się zachciało, żeby przeszkód nie było w romansach i grzechu! Jutro piątek, idź do spowiedzi. Prałat Sznuikšta jest bardzo rozumny spowiednik, może przemówi tobie do rozsądku, bo w duszy twojej widocznie zaczyna gnieździć się diabeł. 
 I Pani Joanna przeżegnała się pobożnie szepcząc "Pod Twoją Obronę", a potem odmówiła trzy Zdrowaśki do Ducha Świętego za zbłąkaną córkę.
 Bronka obróciła się do ściany, ramię podsunęła pod jasiek, a kołdrę na uszy i starała się zasnąć, bo już snopem promieni wschodu uśmiechał się poranek.

-----------------------------
Przypisy:
(1) Nadbałtycki port w Łotwie.

czwartek, 17 maja 2012

Rozdział V Chłopak z fantazją


 Po smacznej herbatce ziemiańskiej ciocia Fruzia z Bronką usadowiły się na ławeczce przy ścianie Domku Mickiewicza, od strony sadu, prawie niewidzialne wśród kwiatów ogródkowych. Pani Joanna wolała sen niż słuchać opowiadań o jakimś oficerze. Sprzątnęła wszystko ze stołu, co było do zmywania wyniosła Monice do kuchni, odmówiła pobożnie pacierz wieczorny i z westchnieniem ulgi wlazła do miękkiego łóżka.

 Ciocia Fruzia lubiła napiąć ciekawość do zenitu. Zapaliła wprost papierosa i ćmiąc powoli przygotowała się do opowiadania, bawiąc się przed wstępem niecierpliwym wyczekiwaniem zaciekawionej Bronki.
... Gajżułłd - Kardgirłowie to ród szaleńców przez pokolenia. Możnaby sięgnąć do ich historii z czasów Jagiellońskich. Wpierw turnieje, walki, pojedynki, najazdy, porwania, warcholstwo i później przy "liberum veto" zrywania sejmów itp. Z ich rodu pochodził również ten straszny, przeklęty starosta upilski, Siciński. Spokrewnieni byli też z najzamożniejszymi rodami Litwy - z Radziwiłłami i Ogińskimi. Powoli topniały ich majątki przez warcholstwa i hulanki. Dziad tego pięknego oficera Sławomir Gajżułłd Kardgirło był jeszcze posiadaczem dużej fortuny. Ostatnim już był z tego rodu. Jako jedynak i spadkobierca po kilku krewnych i zmarłym z pojedynku ojcu, z młodych lat już nie miał kierunku wychowawczego ani hamulca swoich impulsów. Gościem był w ojczyźnie, trawiąc czas stale za granicą. Podróżował po różnych krajach. Będąc w Hiszpanii zakochał się w przepięknej tancerce andaluzskiej i ożenił się z nią.
 Wtedy wrócił do Litwy, gdzie musiał zlikwidować połowę fortuny za długi. W stosunku do żony był bardzo despotyczny, podejrzliwy i zazdrosny. Ta kobieta była ofiarą i niewolnicą. Miał z nią dwóch synów i trzy córki. Najstarsza Izabella chyba najładniejszą była wtedy panną w Litwie. Zakochała się mając lat 18 w oficerze kozackim, których garnizon stał niedaleko od ich Kardgirł. Potajemnie wzięła z nim ślub u popa. Druga, Idalia uciekła z domu rodzicielskiego z aktorem wędrownej trupy teatralnej. Lecz na tym mezaliansie nie przegrała, bo mąż jej był po kilku latach swojej pracy artystycznej spadkobiercą po zamożnym stryju-ziemianinie z kresowej Polski, z Podlasia i teraz w województwie Nowogródzkim są jedni z najzamożniejszych dworzan w tamtych okolicach. Najmłodsza, Filipina kochała się stale w księżach i z tymi sentymentami do sutanny pozostała starą panną.
 U Gajżułłdów-Kardgirłów takie były ustawy rodowe, żeby majątków nie rozdzielać lecz pozostawiać całe ziemskie dziedzictwo najstarszemu synowi. Spadkobiercą Kardgirł, Gajżułł i jeszcze dwóch przyległych majątków był Karol Seweryn Gajżułłd-Kardgirło. Hulaka i łajdak. Nie chciał się żenić, wolał haremy kochanek niż życie małżeńskie z jedną kobietą. Na starość uprawiał zabawę łajdacką (o której ciebie jako młodą dziewczynę nie mogę wtajemniczyć)... Za te zabawy, gdy doszło do wiadomości policji - groziła mu wieloletnia katorga. Chcąc uniknąć takiej kary skończył samobójstwem. Brat samobójcy, Władysław Emanuel odziedziczył po nim te cztery majątki, z których trzy poszły na licytację za długi i pozostał jeden centralny, Gajżułły.

 Za życia brata Władysław wiedząc o tym, że całe dziedzictwo majątkowe będzie starszemu, postanowił być marynarzem, żeby móc podróżować. Lecz chciał być zarazem i obywatelem ziemskim. Po ukończeniu szkoły wojskowo-marynarskiej, mając 23 lata ożenił się z panną w niedalekim sąsiedztwie, starszą o parę lat od niego, która była dziedziczką pięknej posiadłości. Jako marynarz był jeno gościem u swojej małżonki. Kilka lat koczował po morzach i oceanach. Będąc w Odessie na dłuższym postoju zakochał się w księżnie gruzińskiej. Jej męża zabił w pojedynku. Przyjął prawosławną wiarę nie mogąc inaczej dostać rozwodu z żoną katoliczką i ożenił się z tą Gruzinką. Za to że z katolika stał się prawosławnym awansował szybko na kapitana. Długi czas nie mieli dzieci, wreszcie doczekali się córki, a potem syna (tego, który jeździł konno po lesie). I jeszcze przybyło dwóch. Ale najukochańszym przez oboje rodziców był najstarszy. Było to diablę wcielone z wczesnego dzieciństwa. Ojciec zajęty swoim stanowiskiem lub hulatyką nie zwracał uwagi na wybryki beniaminka. Owszem, aprobował jego fantazje, figle i psoty, w czym widział męską energię i szeroki rozmach. Matka była kobietą próżną i romantyczną, zajęta strojami i połowem wrażeń, wychowanie dzieci pozostawiła swojej ochmistrzyni i bonom.
 Jeszcze jeden faworyzyta beniaminka był wuj jego, brat rodzony matki, bezdzietny, bogaty książę, Gruzin. Był zarazem ojcem chrzestnym swego najstarszego siostrzeńca. Namiętny konioman, który na Krymie zajmował się hodowlą koni dla gwardii cesarskiej. Prawie wszystkie wakacje po roku szkolnym najstarszy syn Gajżułłdów Kardgirłów spędzał u swego wuja na Krymie, gdzie wysportował się w konnicy jak kozak. Mając lat 10 najdziksze dosiadał rumaki, co zachwycało wuja, miłośnika koni.
 Zdolny to był chłopak do wszystkiego, nawet uczył się dobrze nie ucząc się, a urwis był nad urwisami. Nie było drzew i dachów na które on by nie wlazł. Mając 8 lat polował z łuku celnie na wrony, kawki i wróble. Umiał pływać jak ryba mając lat 6. Wychowawcy i nauczyciele nie mogli z nim dać rady, karkołomne wyprawiał hece. Za różne sowizdrzały wyrzucano go po każdym skończonym roku szkolnym z gimnazjum. Rodzice z wujem umieścili go wreszcie w internacie gimnazjalnym pod Sewastopolem, gdzie zarazem był dom poprawczy dla synów arystokracji. Stamtąd nie wydalali go jak z innych szkół, lecz umieli poskramiać i karać.
 Po pierwszym skończonym roku szkolnym w tym zakładzie gimnazjalno-poprawczym przyjechał mały Gajżułłd Kardgirło jak zwykle na wakacje do kochanego wujaszka, którego rezydencją było Czarne morze, góry i stepy. Gdy wakacje dobiegały ku końcowi, a z niemi zbliżał się powrót do groźnego internatu, 14-letni wówczas Włodzimierz Gajżułd Kardgirło zwiał na własnym koniu (tym białogrzywym), podarowanym mu przez wuja za to, że on jeden - mając jeszcze 8 lat potrafił go najlepiej opanować. Miał postanowienie na tym koniu przewędrować glob ziemski.
 Błąkał się po stepach Krymskich, potem Ukraińskich. Wreszcie zrozumiał swoją niedorzeczność, gdy wpadł w ręce tropiącej go policji. Gdy odwieźli Włodzimierza do wuja było już przeszło miesiąc po początkach roku szkolnego. Chłopak tę podróż swoją parę tygodni odchorował. Do internatu gimnazjalnego nie przyjęto go teraz, wskazano termin po Nowym Roku. Przez ten czas musiał uczyć się prywatnie, aby zdać z półrocza egzaminy.
 Tymczasem przyjechał do Sewastopola słynny, wędrowny cyrk Konrada. Żeby się wykręcić od wychowawczego internatu, który go czekał od Nowego Roku 1914 oraz mieć okazję do wędrówek po świecie, Włodzimierz zwiał na swoim koniu poraz drugi. Tym razem nie na 4 wiatry, lecz do cyrku Konrada. Znając świetnie konną jazdę z różnymi sztukami, występował w tym cyrku jako "Dżari". I nie domyślili się ani wuj, ani rodzice, ani policja, gdzie go szukać. A on zasłynął szeroko jako "Mały Dżokej Dżari" (po gruzińsku Włodzimierz Waldżari, skrót "Dżari"). Był ulubieńcem publiczności i swego "pryncypała".
 Dżari interesował się różnymi sztukami cyrkowymi i wszystkiego tam się uczył, od bokserów i atletów, od magów sztuk magicznych i hipnozy, od akrobatów pełzać po linach, różnych łamańców, plastyki, rzutów do celu, najwyższych skoków itp., od baletników tańców przeróżnych.
 Zaprzyjaźnił się ze słynną tancerką linową, młodszą od niego o dwa lata - śliczną Pitą Mill, która porywała publiczność pięknością i zręcznością wręcz cudowną.
 Przebywał w tym cyrku rok i kilka miesięcy dopóki nie stała się tragiczna katastrofa. To się zdarzyło wedle rosyjskiego kalendarza w początkach kwietnia 1915 roku, w mieście Jarosławlu (nad rzeką Wołgą duże miasto gubernialne). Był programowy występ Pity Mill. Ona w tym dniu czuła się niezdrowa. Właściciel cyrku tego nie uwzględnił, albowiem jakieś wybitne osoby miały być wśród widzów. Nieszczęsna dziewczynka czy osłabła, czy też dostała zawrotu głowy - dość, że podczas tańców swoich na linach spadła z kilkumetrowej wysokości i zabiła się na miejscu.
 Dżari bardzo rozpaczał. Przez zemstę nad bezwzględnym panem cyrku, wypuścił w nocy z klatek na ulicę wszystkie drapieżne zwierzęta jakie były u nich, a sam uciekł swoim koniem raz na zawsze i wstąpił jako ochotnik do kozackich pułków. Z powodu, że miał tylko 16 lat, a ochotników przyjmowano od lat 17, kwestjonowano jego przyjęcie. Ale gdy pokazał sztabowi swoją zręczność akrobatyczną, celność rzutów i strzałów oraz niezwykłe sztuki konne, nie czynili wtedy przeszkód. Z pułkami kozackimi dostał się do Litwy, gdzie w połowie 1915 roku toczyły się zażarte boje z Niemcami.
 Kozacy mieli w Dżarim jednego z najsprytniejszych wywiadowców. Rosji wielki brak było samolotów za czasów wojny z 1914 roku. Wywiady robili konne lub piesze przez dzielniejsze jednostki. Gdy Rosjanie ponieśli klęskę pod Windawą pod koniec czerwca 1915 roku, cofnęli się do rzeki Dźwiny, gdzie mocno trzymali front północny aż do wybuchu rewolucji.
 Tegoż 15 roku pod koniec września 16-letni Dżari przecisnął się jako wywiadowiec przez front na swoim białogrzywym koniu, w towarzystwie jednego z najśmielszych Kozaków.
 Tym razem niemieckie straże tyłów wojskowych coś poczuły i ruszyła za nimi pogoń. Udało się im zbiec do lasów Kurlandzkich i tam skryć się. Ale ślepy strzał ranił towarzysza Gajżułłda i biedny Kozak skonał w lesie. Dżari nie mógł opuścić rannego towarzysza broni, opiekował się nim do śmierci. Przez ten czas Niemcy wzmocnili linię bojową nad Dźwiną i Dżari nie mógł już powrócić do swego obozu. Przypomniał sobie że w Litwie mają majątek ziemski. Był tam przed kilku laty i polubił bardzo ciotkę Filipinę. Będąc mocny z geografii zorientował się w której stronie jest Litwa i posiadłość jego rodziców. Jadąc przez lasy i bagna odnalazł Gajżułły.
 Ciocia Filipina otoczyła go jak najczulszą opieką. Wszystkie sentymenty czułego serca przelała na bratanka, który zachwycał ją pięknością i fantazją. Żadna chyba matka nie była troskliwsza i czulsza od cioci Filipiny. Najmilszy "Dżaruś" był pierwszą osobą w domu, mając wszelkie wygody i najlepsze kąski.
 W Gajżułłach była bogata biblioteka. Książki, koń białogrzywy i wilk alzacki (którego jako szczenię znalazł u ciotki), były najmilszego jego towarzysze. Lubił też bardzo polowanie i wędkowanie. Broń palna była podczas okupacji zabroniona pod karą śmierci, Dżari porobił sobie pistolety i łuki z których umiał celować jak z dubeltówki.
 Takim odludnym i przykładnym chłopcem zagłębionym w książkach i przyrodzie był Dżari dwa i pół lata. W r. 1918 w początkach kwietnia stał się bohaterem niezwykłej historii.
 Niedaleko Gajżułł jest miasto parafialne  i tam znajduje się dwór hrabiowski. W tym dworze Niemcy zrobili barak dla jeńców wojennych. Było ich tam 100-kilkudziesięciu. W ciemną i dżdżystą noc Dżari obezwładnił strażnika pilnującego jeńców, zabrał jego mundur, broń, klucze od bramy i wypuścił wszystkich jeńców. Znając język niemiecki zaalarmował żandarmów pod oknem, że jeńcy uciekli. A było tylko ich dwóch, dyżurny i odpoczywający, inni patrolowali na ulicach miasteczka. Gdy żandarm dyżurujący wyszedł do niego, położył go trupem. Taki sam los spotkał drugiego żandarma. Zagarnęli kasę żandarmską, znalezione mundury, koce i broń.
 W taki sposób oczyścili miasteczko z wszystkich Niemców, zabierając po każdym mundur i broń. Poprzecinali druty telefoniczne. Nad miasteczkiem wywiesili zieloną płachtę jako swój sztandar zwycięski i przezwali swój hufiec "Zielony Garnizon". To była w Litwie pierwsza partyzantka jeńców wojennych przeciwko okupacji niemieckiej, pod dowództwem 19-letniego Włodzimierza Gajżułłda Kardgirła, który przezwał siebie "Dżari Czarny".
 We wszystkich miasteczkach Górnej Litwy, a potem Żemajtiji i w podkowieńskich okolicach, gdzie były obozy jeńców, odbijali ich od Niemców i rozszerzali grupy partyzanckie.
 Do 1 czerwca 18 r. było półtora bataliona pod bronią. Niemcy wycofywali jeńców do Prus, ale każdy sprytniejszy potrafił zwiać i wstąpić do "Zielonych Garnizonów".
 Po skończonej wojnie rozproszyły się te partyzanckie oddziały, bo to byli przeważnie Rosjanie, którzy chcieli powrócić do swojej ojczyzny. Niemało też było Polaków, Białorusinów, Łotyszów, każdy z nich wracał do rodzinnego kraju.
 Pod zielonym sztandarem została tylko "Kozacka Sotnia", która wolała pozostać w Litwie, będąc nieprzychylnie nastawiona do porewolucyjnego ustroju w Rosji.
 Z tą sotnią dokazał Gajżułłd cudów pod koniec 1918 i w 1919 roku. Dlatego w tak młodym wieku dosłużył się rangi kapitana i byłby może 23-letnim dziś pułkownikiem, gdyby nie nadmiar jego awantur.
 Jutro przyjdę znowu do was na smaczną herbatkę, wtedy opowiem dalej historię tego pięknego kapitana. A teraz muszę iść spać. Pilnuję się jednej pory do snu, wstania i jedzenia. O godz. 10 muszę być w łóżku, o 7-ej rano na nogach. A teraz już godzina 9.30, wielki mnie czas przygotowywać się do snu.

 I ciocia Fruzia pospiesznie wstała z ławeczki.
 Bronka ujęła ją pod ramię i przeprowadziła 100 metrów. Zachwycona była historią przeszłości Gajżułłda.
- To przeciekawa historia! Co za osobliwy i ciekawy typ ten Gajżułłd - Kardgirło!! A skąd ciocia wie tak dokładnie dzieje jego dzieciństwa i młodzieńczych lat?
- Przyjaźniłam się z tą ciotką jego, panną Filipiną, a dla niej wpierw najmilszym tematem byli księża, a potem ukochany bratanek Dżaruś. Każdy temat jej pogadanek zaczynał się lub kończył o Dżarusiu.
- A gdzie teraz ciocia Filipina?
- Zmarła w zimie 1919 roku z tyfusu plamistego.
- Niech cioteczka jutro przyjdzie do nas koniecznie na wieczorną herbatę i dokończy to ciekawe opowiadanie.
 Ciocia Fruzia nie dokończyła opowiadania, otrzymała depeszę na ślub bliskiej kuzynki, do której wyjechała o dwa tygodnie wcześniej, żeby pomóc w urządzeniu wesela.

środa, 16 maja 2012

Rozdział IV Muzyka i obserwacja


 Piękna i obszerna willa seladynowa w sosnowym lesie przy plaży - to sanatorium oficerskie. W sezonie codziennie tu grała orkiestra wojskowa od godziny 18 do 20.

Koncert orkiestry miasta Palangi w rotundzie parkowej (lipiec 2015)

Dla muzyki, spotkań i obserwacji zbierał się tu cały rój gości sezonowych i mających czas tubylców. Publiczność różnych klas i kategorii: dyplomaci, studenci, fachowcy, księża itp.
Było też przyjezdnych ziemian, przeważnie płci żeńskiej. Prawie trzecią część publiczności stanowili Żydzi. Żydówki były modelem najnowszych mód i szyku.
Rozmowa dokoła przeważała w języku litewskim. Inteligencja semicka rozmawiała między sobą po rosyjsku. Żargonem żydowskim mówił element biedniejszy.
Było też kilka grup rozmawiających po polsku, to z koła ziemiańskiego lub z zamożniejszych klas miejskich. Polski wyróżniały się od Litwinek skromnym acz gustownym strojem, pewną rasowością rysów i głębszym wyrazem twarzy. Te okrążone były mundurami. Przez kilka lat po pierwszej Wojnie Światowej oficerowie byli ozdobą litewskiej młodzieży. Cieszyli się największym powodzeniem u kobiet, bo to byli bohaterowie z Wielkiej Wojny, obrońcy ojczyzny z 1919 i 1920 roku, oraz studenci z rosyjskich uniwersytetów. Oni znali swoją wartość, nie lubili pospolitować się i szukali towarzystwa kobiet najbardziej "ucywilizowanych", a takiemi były właśnie Polki, które z domów swoich wyniosły rodową kulturę. Więc uważane były za "najgodniejsze" asystować oficerom. Nie zrażali się tym, że wedle ówczesnych litewskich haseł patriotycznych były to córy "wyrodków", "renegatów", "polomanów", "zagrabicieli Wilna". Natomiast Litwinki gotowe były rozszarpać te nadobne Polski zabierające im najciekawszych kawalerów.

 Snują się pary i grupki. Inni siedzą na ławkach lub pagórkach. Miło tu i ciekawie: muzyka najlepszej orkiestry wojskowej, szmer sosen, szum fal morskich, powietrze pełne jodu i żywicy, a dokoła różne postacie i ludzkie typy.


Koncert orkiestry miasta Palangi w rotundzie parku Biruty
(lipiec 2015)

Na jednym z najważniejszych pagórków pod starą, karłowatą sosną rozsiadły się Bronka i jej Mamusia. Pani Joanna w swoim nieśmiertelnym kostiumie bladoszarym w czarne kratki, staromodnym lecz gustownym i w czarnym kapeluszu ze strusim piórkiem.
 Bronka biła jak zawsze na oryginalność, do kolorytu swojej postaci. Miała suknię uszytą z sześciu chustek cygańskich - zwykły materiał w kilkukolorowe jaskrawe desenie z przeważającą barwą czerwoną, luźne wachlarzowe rękawy tworzyły jakby pelerynkę, na głowie czerwony zawój z szarfy z opadającymi na ramiona frendzlami i czerwone pantofelki na bosych nogach. Uczesana w cztery warkocze zakończone lokami. Ze swoją nieprzeciętną twarzą i strojem zwracała ogólną uwagę. To był pierwszy dzień jej tegorocznego sezonu w Połądze, czyli dzień 1-lipca. Tu zaczynał się sezon od pierwszego czerwca.

- Co za różnica w publiczności - mówi Mamusia - jaka była tu przed Wojną, a jaka jest dziś!... Wtedy zjeżdżała się do Połągi z różnych stron Polski miejska śmietanka i inteligencja pokoleniowa. A teraz tylko Litwini i Żydzi z miasteczek litewskich.
Bronka westchnęła żałośnie.
- Czemuż to ja tak późno się urodziłam!...
Czuła i dobra Mamusia zrozumiała córkę i pospieszyła ją pocieszyć.
- Byli wykwintni mężczyźni a z nimi wykwintne panny. Jak teraz, tak i dawniej dam zawsze było więcej niż mężczyzn. No i dlatego ta sama wśród kobiet konkurencja o asystentów i połów męża. Wśród dzisiejszych panien ty jesteś "prima", dlatego masz takie powodzenie.  A wśród tamtych, przygasłabyś...

"Co za różnica w publiczności" - koncert orkiestry w parku Biruty
(lipiec 2015)
Bronka zaperzyła się. Czy ona mogłaby przygasnąć z tymi złoto-brązowymi w czterech splotach warkoczami poniżej pasa, z tymi czarnymi brwiami i rzęsami, z tymi zielono-modrymi oczyma kształtu migdałów, z tą różowo-matową cerą i figurą jak ulaną!
- Mamusia mnie nie docenia, Mamie brak gustu. A co w zeszłym roku mówił hrabia Załuski, ze w Połądze jestem jedyną prawdziwie ładną panną. Chyba taki arystokrata, który pół globu objechał lepiej się zna na urodzie od Mamusi. A ten stary kawaler hrabia Wiszomirski i ten lowelas inżynier Płański - czy Mamusia zapomniała jak moją urodą się zachwycali? A w Wilnie w 1920 roku - czy nie królowałam tam podczas karnawału na balach oficerskich, chociaż były studentki, artystki, arystokratki.
 Między Mamą i córką doszłoby do dyskusji, bo Pani Joanna uważała za swój obowiązek wychowawczy wyplenić tę zbytnią zarozumiałość córki. W jej przekonaniu Bronka tylko przez swoje przesadne wyobrażenie odrzuciła takie korzystne "partie" matrymonialne, bo czeka jakiegoś księcia i hrabiego.  Powiada, jeżeli książę ordynat Michorowski z powieści Heleny Mniszek "Trędowata" mógł tak zakochać się bezgranicznie w tej nauczycielce, Stefci Rudeckiej i chciał ją uczynić swoją żoną, więc i ona - Bronka może takiego księcia spotkać, byleby tylko wyjechać w świat - do Paryża, a choćby do Warszawy, tu się marnuje jeno. Właśnie, te dzierlatki naczytają się tych romansów i romanse chcą robić ze swego życia, Głupota! Kierują sobie losy patrząc na książkę a nie ze strony realnej. Ci literaci to próżniaków kupa, nie chcą pracować i bazgrają piórem swoje marzenia za prawdę, tumaniąc tym głowy młodzieży, a mianowicie dziewczętom. Niechby pisali coś rozsądnego, co ma związek z życiem i prawdą, a nie te romantyczne bzdury budzące chorobliwą wyobraźnię.


 Takie rozumowania były praktycznej Pani Joanny. Po tych pełnych zarozumiałości słowach córki, przygotowała Mamusia długa orację na ten temat, ale przeszkodziła jedna osóbka. Była to dama lat 60 kilka, niewielka, siwiuteńka, z twarzą jak ze starych fotografii, słodkim uśmiechem i przenikliwymi oczyma. Gustownie ubrana: w ciemnobrązowym kostiumie - z bielejącą na piersiach bluzką i białym od bluzki kołnierzykiem, w kapelusiku takiego koloru jak kostium.
 Była to ciocia Fruzia, daleka kuzynka znajomych nam pań. Ta ciocia była skoligacona z połową Polonii w Litwie. To żywa kronika życiorysów ziemiańsko-szlacheckich i inteligencji miasteczkowej, encyklopedia genealogiczna, reporterka wszelkich nowin sensacyjniejszych. Pochodziła z dosyć zamożnej rodziny ziemiańskiej. Ze swego posagu, jeszcze na 10 lat przed wojną światową wybudowała sobie willę w Połądze.

Pałanga, lipiec 2015
 Sama tą willą nie zajmowała się, dzierżawiła stale swojej przyjaciółce, tez starej pannie. Dla siebie w tej willi miała jeden pokój. Przyjeżdżała do Połągi regularnie 15 maja, a wyjeżdżała 1 października. Przez tych 7/1m miesięcy wędrowała od komina do komina, regularnie rezydując po kilka tygodni kolejkami u różnych krewnych i znajomych. Była pożądana dla swych szerokich nowin i ładnych robótek szydełkowych. W Pogelindach też rezydowała kilka tygodni zeszłej jesieni w sezonie owocowym. Za te gościnę zrobiła Bronce na sezon letni w Połądze piękny żakiet amarantowy z białym szamerowaniem huzarskim.
Obie nasze znajome ucieszyły się ze spotkania i zrobiły jej miejsce obok siebie na kocu z domowej wełny.
-Dlaczego Kuzyneczki nie raczyłyście mnie odwiedzić? - Pierwsze po przywitaniu były słowa cioci Fruzi.
- Wczoraj tylko przyjechałyśmy po południu o godzinie 4-tej. Do wieczora byłyśmy zajęte rozpakowaniem i prządkiem. Potem burza z ulewą zmusiła nas siedzieć w mieszkaniu. A dzisiaj poranek zaspałyśmy, później poszłyśmy do kąpieli i plażować się. Po obiedzie ja lubię podrzemać, a Bronia poszła do Panny Martyszewskiej po książki z biblioteki. Po moim odpoczynku zachciało się nam przejść się na Birutę, a teraz muzyka....
- Słowem całą tyradę przyczyn wyłuszczyłaś, Kuzynko. No, będziemy spotykały się przy muzyce, to się nagadamy. Gdzie zamieszkałyście? U panny Mongirdówny w Domku Mickiewicza, co? I tam Wam gotuje ta stróżka Monika, tak? To uczciwa kobieta i dobrze zna kuchnię, bo dużo lat była pomocnicą kucharki u hrabiów Tyszkiewiczów. No, a z tobą Bronko, co słychać? Z kim teraz jesteś zaręczona? Wiesz, ten twój zeszłoroczny narzeczony kapitan Henryk wziął powtórny ślub ze swoją żoną, w katolickim kościele. Przyjedzie do mnie w tych dniach mój kuzyn do mnie, ziemianin nadniemeński, słyszysz? Ja was zapoznam. (Ciocia Fruzia przy swoich zaletach miała też szczególny dryg do swatostwa). To byłaby partia! Piękny majątek ma w pobliżu Kowna. Bylebyś nie wklepała się znowu w jakimś awanturniku, ale sza! zaraz wam powiem najważniejszą nowinę... - To sensacja nie tylko dla was, ale dla wszystkich mateczek-Polek mających córki na wydaniu. No, nastawić uszy rzetelnie i palec wskazujący podnieść do góry...-Uwaga!!!... Tu zatrzymała na chwilę potok słów swoich, dla większej ciekawości Mamusi i córuni.
- No co, co?? - Pytały obie skwapliwie.
- Zaraz, zapalę papierosika. - I ciocia Fruzia z flegmą wybrała z torebki paczuszkę papierosów jeszcze flegmatyczniej czyniła ogienek.
- Ale ciocia jest okrutna! Żeby tak dręczyć naszą ciekawość!
- Zaraz, zaraz moja panno! Zaciągnę się jeno trochę dymkiem dla zasilenia krtani głosowej.
Tak kilka minut ciocia grała na napiętych nerwach kuzynek.
- Więc słuchajcie. - Z czerwoną wycieczką amerykańską przyjechał kuzyn państwa Milewiczów inżynier - fermer, milioner !! Właściwie nie przyjechał, ale przyleciał własnym samolotem nowego systemu jakiego tu nikt nie zna. Wiecie w jakim głównie przywojażował celu? - Oto chce sobie znaleźć żonę z polsko ziemiańskiej herbowej rodziny, gdyż sam jest z takiej sfery. W 63 roku ojciec jego jako powstaniec zmuszony był ratować się ucieczką za granicę. Jako nową ojczyznę wybrał Stany Zjednoczone. Tam wraz z dzielną i zapobiegliwą małżonką potrafili się wzbogacić. Pozostali jednak wierni polskiej mowie z sentymentem dla Litwy i naszej braci szlacheckiej. Teraz zwiedza całą Litwę. Przyjedzie do Połągi w sierpniu. Gdy znajdzie sobie żonusię, chce wtedy odbyć podróż poślubną samolotem we wszystkich krajach Europy. Wpierw zwiedzi Polskę, potem kolejno wszystkie inne państwa. Z Europy ma frunąć do Azji lub Afryki - zależeć będzie jak zadecyduje przyszła jego połowica.
Bronka zamyśliła się głęboko. - To coś bajecznego: Amerykanin - milioner... Podróż poślubna samolotem dookoła świata. Och! Mój Boże! Kto będzie tą najszczęśliwszą z szczęśliwych??
Po krótkiej pauzie milczenia ciocia Fruzia mówiła dalej:
- Jest tu też jeden Amerykanin, kawaler do wzięcia. Podobno ma 30000 dolarów. Właśnie, przyjechał do Połągi w tym celu, żeby znaleźć żonę. O! Widzisz, tam siedzi na tej ławce, w szarym kostiumie, białej panamie i czerwonym krawacie. Patrzy w tej chwili na ciebie. Jest też ważny kandydat do ręki, generał Kumialis, najmłodszy latami z naszych generałów. Dzielnością i zdolnościami strategicznymi dosłużył się w tak młodym wieku generalskiej rangi. Oto on. Patrz jak ciebie obserwuje.
Istotnie, z sanatorium oficerskiego wyszedł przed chwilą generał Kumialis. Przechadzał się po lasanku gapiąc na publiczność. Zauważył Bronkę i zatrzymał naprzeciwko. Stanął pod niebotyczną sosną, zapalił półmetrową fajkę i ćmiąc nie spuszczał z Bronki oczu. Był to mężczyzna lat 30 kilka, wysoki rudawy szatyn, z marsową miną, o siwych wąskich oczach i brodą na model Mikołaja II.
- Generał na wstępie sezonu - o to wspaniale!!
I Bronka ku świdrującym ją oczom generała posłała powłóczyste spojrzenia. Generał pod tymi spojrzeniami uczuł niepokój. Nie mógł stać spokojnie pod sosną. Zbliżył się do pagórka, gdzie ona siedziała i nie przestając ćmić ze swej olbrzymiej fajki, krążył tam i z powrotem.
Ciocia Fruzia spojrzała na kuzynki ze znaczącym uśmiechem.
- Krąży... Krąży... - rzekła.


 A orkiestra grała najpiękniejsze rzeczy jakie znała. Coraz więcej zbierało się publiczności. Cóż to za postacie? Granatowe spodnie, granatowe koszule, czarne z dużym rondem kapelusze, czerwone jak krew i długie do pasa krawaty, a włosy do ramion. - Czy to apasze jacyś z Paryża? Idzie ich trzech! Teraz usiedli  na niskiej, grubej gałęzi sosny. Jeden z nich ma binokle. Powoli wszyscy trzej patrzą przez te binokle na publiczność.
- Ciociu, kto to? - Pyta Bronka wszechwiedzącą ciocię Fruzię.
- To są studenci z artystycznej szkoły Kowieńskiej, zorganizowanej w tym roku. Taki ich strój.
- A tam co za osobliwość? - I Bronka ruchem głowy wskazała na główną aleję lasanku.
Ukazały się dwie starsze panie. Jedna w czarnym atłasowym palcie z białym przyszytym kołnierzem, w fantazyjnej czapce (na czarnym słomkowym tle wyszyte przeróżne desenie z białych paciorków i muszelek) podobnej do hinduskiego zawoju. Spod tego dziwnego kapelusza na czoło i boki twarzy tej damy spadały liczne, naturalne kędziory, twarz blada, rasowa, oczy tragiczne.
Druga-bez płaszcza, w czarnej z drogiego aksamitu sukni o modnym kroju, w białym kapeluszu z długą aż do końca sukni białą gazą, w białych pantoflach i białych, ażurowych pończochach (wtedy białe obuwie było bardzo modne), białe z cienkiej skóry rękawiczki do łokcia, zapinane na 12 guziczków, biały saczek z perłowej masy, z rzeźbą i herbem rodowym.
 Obie rozmawiały po francusku, w atłasowym palcie głosem ostrym i trochę krzykliwym, a w czarnych aksamitach i białej gazie - miękkim i pieszczotliwym. Na widok tych pań ciocia Fruzia i Pani Joanna uśmiechnęły się z lekka. Ta pierwsza objaśniała:
- Widzisz Bronko - ta w kapeluszu z białą gazą to baronowa Benigna H. historyczna dama... Wyszła za mąż mając 19 lat za starszego od siebie o lat 30. Pociągnęły ją tytuł barona i bogactwo tego pana. Mężczyźni mówili, że pani Benigna posiada czar. Życie swoje wypełniała wrażeniami i flirtem. Tuzin miała kochanków. Mąż dostał choroby nerwowej z powodu romansów żony. Wreszcie wyjechał do jednego ze swoich majątków najbardziej ustronnego. Tam zmarł po kilku latach. Podobno przyspieszył śmierć sobie nasennymi pigułkami, cierpiąc stale na bezsenność. W tym majątku był w nieoficjalnej separacji z żoną. Nie mając bliższych krewnych, utestamentował żonę jako niepodzielną dożywotnią na całej fortunie. Obwiniał siebie o upadek moralny małżonki, którą kochał bezgranicznie. Już 20 lat pani Benigna jest wdową. Nie chciał ponownie wychodzić za mąż, ceniąc swoją swobodę i lubiąc zmianę kochanków. Gościem sezonowym była w swoim dworze. Bujała w dużych miastach i za granicą. W Petersburgu miała kamienicę po mężu. W zeszłym roku na wiosnę powróciła z Rosji w wielkich tarapatach...Teraz skończą się jej wycieczki do miast i za granicę, bo Władza nasza pozostawiła jej tylko centrum dworu a inne majątki rozparcelowano. Ta agrarna reforma zmniejszy ilość pasożytów. Tamta w atłasowym palcie też dama z historią. Narwana, ekscentryczna z burzliwą przeszłością. Jej fortuna własna i po mężu jeszcze tkwi. Dopiero w następnym roku będą parcelować, a resztę przebirbantują dwaj jej synowie.
- Przecież oprócz majątków ma ona willę w Połądze?
- Tak, ma trzy wille. Wybudowała je, żeby odseparować się od męża. Teraz chociaż pani Halina ma od kilku lat swobodę po śmierci małżonka, lecz straciła już młodość, a z nią swój sex-apil. Jej przyjaciółeczka Baronowa Benigna potrafiła lepiej się zakonserwować.

 Te dwie panie  majestatycznie przeszły się parę razy po lasku, potem usiadły na stałej ławce Pani Haliny, z której despotycznie odpędziła kilka tam rozsiadłych Żydówek.
Zaburczał motor i na ulicy przy lesie ukazała się taksówka amerykańska, kierowana przez młodą może 18-letnią panienkę, w sportowym stroju i dżokejce na bląd włosach. Wysiadły z taksówki cztery damy, a za nimi ta nadobna szoferka. Skierowały się do lasu i spacerowały po wszystkich alejach. Angielska rozmowa, jaskrawe suknie jedwabne, cenne rozpięte płaszcze, dobrze imitowane brylanty w uszach, włosach, na szyjach i paskach, złote zegarki ręczne, pierścienie na wszystkich palcach - wskazywały litewskie Amerykanki, które po powrocie z za oceanu, chcą w "dzikiej i biednej ojczyźnie" olśnić swoich rodaków bogactwem i strojem.
 Jedna z nich lat około 40 o ładnej i sympatycznej twarzy. Druga, widocznie siostra tej pierwszej, gdyż podobna z rysów, lecz o wiele młodsza, miedzianowłosa, świeża i różowa jak pączek róży. Trzecia, niska i kształtna bruneteczka z szelmowskimi czarnymi oczyma. Czwarta wysoka, szczupła, z włosami utlenionymi na rudo-złoty kolor, złote okulary, miała chyba 40 z czubkiem ale przy drobnych rysach i mocno naszminkowanej twarzy wyglądała na trzydziestkę. Zakończeniem tej grupki amerykańskiej  była ta młoda dziewczyna, która kierowała taksówką.
Reporterka całej Litwy ciocia Fruzia objaśniała znowu:
- To są Amerykanki. Ta najstarsza to pani Staknis. W zeszłym roku przyjechali z całą rodziną. Bogaci ludzie: kupili majątek ziemski, kilka willi w Połądze, budują tu cegielnię, a w Kownie kamienice. Przywieźli z Ameryki 16 dzieci. Tu rodziło się siedemnaste w prędkim czasie spodziewają się osiemnastego. Wszystkie dzieci udane, ładne i zdrowe. Ci Staknisowie to poplecznicy wielcy księży z "Krikščionių -Demokratų". Ogólnie cieszą się wielkim uznaniem i jak najlepszą opinią w kołach litewskiej inteligencji i wśród roboczego ludu.
Ta piękna blondynka w sukni białej w czerwone róże i białym płaszczu, to młodsza siostra Staknisowej, też mężatka. Przyjechała miesiąc temu, żeby zwiedzić Litwę (bo ona urodzona w Ameryce) i obejrzeć czy warto im opuścić Stany Zjednoczone dla osiedlenia się w ojczyźnie. Mąż jej pozostał w Czikago i właśnie czeka na wiadomość od żony. Podobno ona woli być obywatelką Litwy, albowiem ich 25000 dolarów to uboga jak na amerykańskich obywateli kwota, tam należą do klasy robotniczej, a tu z tą sumą będą bogaczami i "śmietanką" Litwy. To młode dziewczę to najstarsza córka Staknisów, panna Regina. Przyjechała do rodziców razem z ciotką, po skończonej w Czikago maturze. Podobno dzielna sportsmenka i ma zdolności muzyczne. Po wakacjach wyjeżdża do Rygi, aby tam wstąpić do konserwatorium.
Ta mała brunetka, to szwagierka tej ładnej siostry Staknisowej, też Litwinka urodzona w Ameryce. Przyjechała w celu turystycznym dla poznania ojczystego kraju.
A ta wysoka tyka przyjechała tej wiosny z Argentyny i zamieszkała u Staknisów. Podobno bogaczka: ma 4 domy w Buenos Aires (1) i kilkadziesiąt tysięcy dolarów. O źródłach jej bogactwa dużo plotek... Dosyć to powiedzieć, że 25 lat przebyła w Argentynie. Wpierw była kelnerką w jakiejś restauracji, a po paru latach otworzyła restaurację własną.

 Po chwili Amerykanki rozdzieliły swoje towarzystwo: Staknisowa spacerowała z córką i siostrą, a Argentynka z małą brunetką.
- Spójrzcie na tę trójkę...- Wskazała oczyma ciocia Fruzia na lewo.
Szło dwóch mężczyzn i jedna dama. Ona wysmukła, wykwintna, w zielonej sukni z lisim futerkiem. Jeden z towarzyszących jej mężczyzn lat koło 50-ciu, czerwony, dobrej tuszy, z twarzą spekulanta. Drugi - typ degenerata: wysoki, wyschnięty, z woskową twarzą i łysą czaszką.
- Ten grubas - raportowała ciocia Fruzia - to administrator hrabiego z Retowa. Ten woskowy degenerat, to we własnej osobie ów hrabia retowski. Szaleje za żoną tego administratora, tą - która idzie między nimi. Przywiózł ich oboje do Połągi i utrzymuje tu swoim kosztem. Wyciągną od niego cały spadek jaki otrzymał ten hrabia po wuju, księciu O.
- Sodoma i Gomora! - Mruknęła zgorszona Pani Joanna, spoglądając z odrazą na tę przechodzącą koło nich trójkę, to znów na baronową Benignę, siedzącą z Panią Haliną naprzeciwko ich pagórka.
- Okropność!! - Westchnęła ciocia Fruzia. - A to wszystko przez próżniactwo i nadmiar pieniędzy.
Rozmawiając po rosyjsku minęła ich grupa inteligencji semickiej z najpiękniejszą w Litwie Izraelką złotowłosą Rachelą Taicz.
- Za tą Żydówką szaleje hrabia T. i gdyby nie protest rodziców napewno ożeniłby się z nią, bo inaczej nie może ją zdobyć, gdyż Rachela jest śliczna i bogata, a hrabia T. nieładny i po parcelacji majątków ma teraz fundusz mniejszy od ojca Racheli. Ona od paru lat kocha się śmiertelnie w jednym oficerze-demonie, który...

 Nie dokończyła ciocia Fruzia swój nowy raport, przerwała para małżeńska, która podeszła do nich. To byli: sędzia pokoju i jego żona Ludmiła Aleksandrowna, wysoka, wspaniała. Z ruchów i całej postaci tej Pani przebijał się wykwint i dystyngcja, a z prześlicznych szafirowych oczu wyzierała nostalgiczna tęsknota. Suknię miała białą w czarne paski, czarny kapelusz z dużym rondem, czarnego też kolory były: jej boa rzucone na ramiona i opadające poniżej sukni, jej zamszowe pantofelki, jedwabne pończochy, ażurowe, długie rękawiczki i aksamitna torebka z brylantowym herbem rodowym.
 Mąż jej był chyba sześciostopowym kolosem, mężczyzna jeszcze młody lecz przy zbyt dużej tuszy wydawał się starszym. Ona bogata arystokratka, wyszła za mąż za studenta z chłopskiej rodziny litewskiej, którego kształcił swoim kosztem wuj-proboszcz. Zrobiła ten mezalians, żeby uciec razem z matką od rewolucji bolszewickiej w której zginęli jej ojciec i bracia. Mąż jej przyjaźnił się ze szwagrem Bronki, powiatowym sędzią śledczym.
 Oboje uprzejmie przywitali się znajomemi nam paniami. Sędzina zapytała, dlaczego jeszcze nie ma Pani Wandy, żony sędziego śledczego, przyrodniej siostry Bronki.
- Ja - mówiła piękna Rosjanka - jestem tu z dziećmi i mamą od pierwszego czerwca. Mamy taki miły, przytulny świronek. Zabrałam też służącą i prowadziłyśmy swoją kuchnię. Mąż od dnia dzisiejszego ma urlop sześciotygodniowy i mama musiała ustąpić mu miejsca, przed paru godzinami wyjechała z dziatwą naszą do wujaszka, który ma plebanię w pięknej i zdrowotnej, leśnej okolicy, nad jeziorem. Tam mamie i dzieciom jest korzystniej jak w Połądze, bo oprócz ślicznego powietrza będą miały wikt luksusowy: świeże mleko, truskawki, maliny, czereśnie, agrest, porzeczki, czarne jagody i różne wczesne warzywa. Służącą też odesłałam na odpoczynek do domu. Będziemy z Mężem jadali obiady w Kurhauzie.
- Świetna kombinacja: dzieciom i starej matce przeznaczyła Pani na letnisko plebanię małomiasteczkową u wuja-dziadka - z mlekiem, jagodami i wczesnymi owocami, a dla siebie sezon połągowski z muzyką i tańcami. - Rzekła śmiejąc się ciocia Fruzia.
Pani Ludmiła uśmiechnęła się tęskno.
- Trzeba korzystać z lat uciekającej młodości.
Zwróciła się do Bronki.
- Mąż mój chodzi za mną jak skazaniec, bo ma zaprosiny do kolegi na preferansa z herbatką i dobrą wódeczką. O godzinie 19 początek tej "frajdy" a już 18.50. Ja go trzymam jak na smyczy przy sobie, nie chcę tu spacerować bez towarzystwa. Może Panna Bronka miałaby ochotę przejść się ze mną po tym lasku, dopóki gra orkiestra? Tobym uwolniła męża z tego ciężkiego obowiązku, asystowania małżonce. Niech idzie tam gdzie go czeka taki przyjemny wieczorek.
Bronka była zadowolona z tej propozycji. Znudziło ją siedzieć na jednym miejscu, a z Mamusią tu spacerować nie chciała ze względu na staroświecki strój Pani Joanny. Sędzina Ludmiła wyglądała wielce imponująco i Bronce pochlebiało towarzystwo takiej efektownej damy. I tamta uważała, że w dwójkę z Bronką będą interesująco wyglądały. Obie ładne, szykowne, a każda w odmiennym całkiem typie.
- Czy mogę Panią wziąć pod ramię? - Zapytała Bronka.
- Proszę! Bardzo miło!...
Chodziły więc pod rękę po alejkach lasku jakby dwie przyjaciółki.
Narazie szły w milczeniu, nie wiedząc jaki zacząć temat. Pierwsza odezwała się Bronka, zapytała jak P. Sędzina spędziła w Połądze ten czas od pierwszego czerwca.
- Nuda! - odpowiedziała Pani Ludmiła. - Wszystkie dni takie monotonne swoją jednostajnością, bez towarzystwa ciekawego, bez wrażeń, bez rozrywek...
- A czy piękno przyrody, morze, lasy, parki, plaża - nie dają Pani zadowolenia?
- To jest za mało dla młodej kobiety wyrzuconej z torów właściwego życia.
Tu spojrzała przeciągle na Bronkę, ta Pani miała nerwowe mruganie oczy.
- Czy Wy mię rozumiecie?- Zapytała.
- Tak, rozumiem Panią, Pani jest osobą w wielkiego świata. Zupełnie inne były ramy Waszego życia niż dziś, inne otoczenie, towarzystwo...Ale gdyby?
- Co "ale", "gdyby"?
- Nie wiem czy mogę ośmielić się powiedzieć to Pani wyraźnie i szczerze?
- Ja lubię kto mówi otwarcie. Proszę!
- Gdyby Pani kochała męża, toby nie dręczyła Jej nostalgia za tym co minęło bezpowrotnie. Rodzina- dzieci i mąż byłyby celem i radością Waszego życia.
Sędzina westchnęła głęboko.
- Tak, żeby to...I on może wtedy kochałby mię inaczej. A teraz...Chociaż dba o mnie i o dzieci, szanuje mię i moją matkę. Jest grzeczny i zadowalniający potrzeby naszego życia, ale...
- Czy Pani może mnie szczerze powiedzieć jakiż to zgrzyt w Waszym pożyciu małżeńskim? Może ja niezadługo będę mężatką, dlatego zaciekawiają mnie przyczyny dyzharmonii małżeńskich.
- Ja się zwierzałam z tym  tylko przed siostrą Panny Broni. Jeżeli ona Wam nie powtórzyła, dowodzi jej dyskrecji. (Owszem, przyrodnia siostra, Pani Wanda, powtórzyła jej wszystkie zwierzenia Sędziny, tylko tam mała obłudnica chciała to samo usłyszeć z ust własnych nadobnej Pani Ludmiły)
- Co do sekretów - moja siostra Wanda jest jak studnia...
- Tej samej jesteście matki, może i cechy milczenia też wspólne?
- Oczywiście!
- Więc będę z Panną Bronią mówiła otwarcie. Czy wiecie - mój mąż wierny był dla mnie tylko pół roku po ślubie. A po tych sześciu miesiącach zdradza mnie na wszystkie strony aż do dnia dzisiejszego. Przy każdej okazji, bez większego wyboru. Wszystko mu jedno - czy kobieta z inteligencji, czy z pospólstwa, mężatka czy dziewczyna.
Bronka słuchała z najwyższym oburzeniem. Ten tłustol z okrągłą, nalaną twarzą, ten "parweniusz" zdradza taką śliczną, inteligentną, wykwintną żonę, która może też jako wzór być innym kobietom swoją gospodarnością, taktem i rozsądkiem. Po kilkukrotnym "och", "ach", "achjej", "Jezuniu złoty", zapytała:
- No, a Pani - jak na takie okropności reaguje??
- ja? Udaję w tym wypadku ślepą, głuchą i głupią.
- Jakże to??Jak można nie bronić swego honoru kobiecego!!?
- No i cóżbyście Wy zrobili na przykład?
- Zrobiłabym szaloną awanturę, wybiłabym aż do krwi męża i kochankę jego.
- Panna Bronia myśli, że mąż mój czy inny pozwoliłby żonie bić! Toć każdy zdrów mężczyzna dwa razy silniejszy od kobiety. Za bicie oddałby z procentem bicie. I jaki z tego wynik? Małżeńska bójka pana Sędziego pokoju z żoną!!! Farsa stąd na całe miasteczko i rejon, śmiech, drwiny, ogólna satysfakcja... W dodatku opinia zawsze będzie po stronie mężczyzny, chociażby on był głównym winowajcą.
- W ostatecznym razie to bym rozstała się z takim mężem. Zabrała bym matkę, dzieci i żegnaj na zawsze! Żyj sobie sam bez rodziny, ani kawaler, ani wdowiec, ani żonaty. - To najlepsza byłaby kara.
- "Dietoczka", a gdzieżbym się ja się w tym kraju obcym podziała z matką staruszką i dwojgiem dzieci, nie znając tutejszego języka, cudzoziemka, obca, bez fachu i zawodu, bez żadnego funduszu?! Teraz mam chociaż dostatek - tak powiem - dobrobyt. Głowa mnie nie boli o jutro własne i rodziny. Jeżeli dla natury mego męża nie wystarczająca jedna kobieta - "puskaj!"... W ostateczności, lepiej jeżeli mąż przelotnie zdradzi żonę, z kilkunastoma kobietami, niżeliby związał się z jedną. Zdradza tylko dla chwilowej rozmaitości, a uczucia głębsze oddaje żonie i dzieciom. Wiem,iż dla żadnej innej kobiety nie opuści mnie i to najważniejsze. Musimy z tym się pogodzić, że mężczyzna to samiec i ma stadnikową naturę.
- Teraz przestaję Was rozumieć, Pani Sędzino, przed chwilą wyraziła Pani bolączkę swoją nad niewiernością męża, a teraz to mówicie samo obojętnie.
- Oczywiście, bez porównania było by milej, gdyby mąż zachowywał wierność małżeńską. Lecz nie dałoby i to szczęścia. Nie odwróciłoby tę nudę i nostalgię ode mnie.
- A co by mogło rozproszyć tę nudę i nostalgię Pani? - Pytała Bronka ze współczuciem i ciekawością.
Ona ujęła dłonią rękę Bronki i przycisnęła na chwilę do lewej swej piersi.
- ... Serce pragnie miłości, a ona nie przychodzi... Rozumiecie mnie teraz?
- Pani taka śliczna, ciekawa i młoda! Mnie się zdaje, że Wam łatwiej jak innym kobietom znaleźć tę upragnioną miłość?
- Nie jestem w guście Litwinów. Tutejsi lubią białoróżowy koloryt i okrągłe buzie.
- Mąż Pani Litwin, a pokochał Was.
- To wyjątek. Przytem pochlebiała mu żeniaczka z księżniczką i mieliśmy cenną biżuterię.
- Może Pani w Połądze spotka Litwina z gustem wyrobionym, który się pozna na Waszej majestatycznej piękności.
- Wątpię. Ja też jestem wybredna. W pierwszej mojej młodości obracałam się pośród najwykwintniejszej młodzieży Petersburga i Moskwy. Na carskich balach uczestniczyliśmy. Kobiecie inteligentnej i subtelnej tak trudno zdradzić męża, jak mężowi być wiernym stale swojej żonie. Nas nie może zadowolnić tylko przelotna miłostka oparta na grze zmysłów. My w romansach naszych szukamy serca i duszy. Romans bez uczuć głębszych i spójni ducha - pozostawia kobiecie wyższej kultury tylko niesmak, obrzydzenie, wstyd i upokorzenie.
Bronka chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle niezwykłe zjawisko przykuło uwagę całej jej istoty.
- Czy Pani widzi? - Trąciła łokciem towarzyszkę.
Ona jeno zawołała półgłosem "Hospadi!"... i stanęła jak wryta.

Od strony najwspanialszej willi w Połądze zwanej "Znicz", stojącej naprzeciwko lasu, gdzie grała orkiestra - ukazał się jeździec konny. Był to młody oficer huzarów w paradnym mundurze seladynowym ze srebrnym szamerowaniem. Siedział na przedziwnym koniu o karku jakby aksamit przyprószony lekko śniegiem, ze śnieżnobiałą wspaniałą grzywą, białym ogonem do kopyt i białemi nogami z pomalowanymi na czerwono kopytami. Taka sama kita czerwona chwiała się nad śliczną jego głową i czerwone było siodło ozdobione złotymi dzwoneczkami. Przed jeźdźcem biegł najprzedniejszej rasy wilk alzacki.
Huzar podjechał do muzykantów, którzy po chwilowym odpoczynku zabierali się znowu do muzyki i szepnął coś kapelmistrzowi. Orkiestra szumnie zagrała marsza z opery "Carmen". Wtedy koń zarżał przeciągle i jak baletnik szedł w takt marsza po alejach lasku, ogon uniósł w półkole, główkę zadarł w górę i tak maszerował balansując, parskając, rżąc. A pies poszczekiwał na niego wesoło i też po swojemu robił taneczne kroki przy silniejszych dźwiękach orkiestry. Cała publiczność zatrzymała się w swoich przechadzkach, a siedząca powstała ze swych miejsc i na to zjawisko patrzyli wszyscy jak na przedstawienie.
W tym konnym marszu oficer-huzar zbliżył się do Sędziny i Bronki. Na moment ujrzały go z bliska i wpadły jakby w ekstazę. Piękniejszego mężczyzny chyba Sędzina i w Petersburgu nie widziała. Wysoki, wysmukły, szeroki w ramionach, wąskobiodry, długonogi. Włosy granatowo-czarne o złoto miedzianym połysku na skrętach, w bujnych kędziorach spadały na czoło i szyję, zaczesane po kozacku długą grzywą na bok, długie, gęste, sino-czarne brwi zrośnięte nad nosem nadawały całej twarzy wyraz marsowej energii, bajeczne, ciemne oczy, fascynujące, demoniczne, a wargi czerwone jak wampira jaskrawo odbijały od jego matowo-śniadej twarzy.
Mijając Bronkę i Sędzinę, obrzucił obie od stóp do głów, ciężkim, płomiennym spojrzeniem. Gdy odjechał kilka kroków obrócił ku nim głowę, raz jeszcze spojrzał na nie przeciągle i pokłusował dalej.
- "Krasawiec" (2) - szepnęła Sędzina, goniąc za nim wzrokiem jak urzeczona. - To nie Litwin. Wśród Litwinów nie ma typów o takim oryginalnym smagłym kolorycie.
- Śliczny - Zachwycała się Bronka. - I takie palące spojrzenie!
- To spojrzenie dla mnie - myślała Pani Ludmiła. - Widać iż to arystokrata, taki moją piękność rozumie. (Spojrzała bokiem na Bronkę) Tę sielską urodę nie można chyba ani porównać z moją.
A Bronka dumała: - Tak patrzył na mnie. (Spojrzała spod rzęs na Sędzinę) Moja wiośniana młodość i oryginalna uroda napewno większe wrażenie zrobiła od tej olbrzymki koło trzydziestki, tymbardziej, że znawcy kobiet takich wielkich bab nie lubią.
Głośno Sędzina powiedziała: - Widocznie zainteresowałyśmy go, tak patrzył na nas.
A Bronka na to: - Na Panią tak patrzył!?
- Ja myślę, że na Was!?...
- Nie. Pani przecież ode mnie piękniejsza.
- Ale Panna Bronia młodsza i w tutejszym guście.
Tak ciesząc jedna drugą wbrew myślom własnym podążały do pagórka, gdzie pozostawiły Panią Joannę z ciocią Fruzią. Obie gnała ciekawość do tej drugiej, wszechwiedzącej, żeby z ust jej się dowiedzieć, kto jest ten oficer na koniu.
- To kapitan huzarów Gajżułłd- Kardgirło. O nim ciekawe i niezwykłe historie. Zaproście mię dzisiaj na smaczną herbatkę, po herbatce obszernie wam opowiem. A co? "Wpadł wam w oko"?
- I my jemu. Na żadną kobietę tak nie spoglądał jak na nas. - Pochwaliła się Bronka.
- Owszem - Odpowiedziała uśmiechając się ciocia Fruzia. - Patrzył ogniście na Rachelę Taicz i na te Amerykanki z taksówki.

--------------------------
Przypisy:
(1) Stolica Argentyny
(2) Piękniś

czwartek, 3 maja 2012

Rodział III Wizyta u bankiera


 W obszernym parku stał pałacyk nabyty z licytacji od hrabiego Z. przez bankiera, największego bogacza w Litwie. Był to Litwin-Amerykanin, który zaraz po skończonej wojnie światowej powrócił do ojczyzny. Litwa jako państwo po 100-kulkudziesięcioletniej niewoli carskorosyjskiej i 4-letnim terrorze wojennej okupacji niemieckiej była w ciężkich warunkach finansowych (rok 1919-1920). Ów bogacz dolarowy potrafił wykorzystać odmomenta polityczno-krajowe. Siecią swoich dolarów omotał cały kraj. We wszystkich miasteczkach powiatowych zakładał banki z lichwiarską pożyczką. Przy pomocy duchowieństwa litewskiego zorganizował partię Krikščionių -Demokratų (1). I dużo miał innych zasług politycznych i społecznych względem swego narodu.

 Ten władczy bogacz przechadzał się teraz przed swoim pałacykiem z brewiarzem w ręku. Spoglądał na wspaniałe kwietniki zdobiące dziedziniec frontowy. Wciągał z rozkoszą w płuca wonie kwitnących róż i jaśminów. Ustami szeptał modlitwy z brewiarza, a myślami błądził dokoła swoich dolarów, interesów i polityki.
 Było wtedy popołudnie 30 czerwca upalne i duszne, widocznie zbierało się na burzę. Bankier miał na sobie cienką, jedwabną koszulę i szerokie, białe spodnie amerykańskie. Pomimo tego lekkiego ubioru pot spływał po łysinie i zaczerwienionych policzkach. On co chwilę ocierał ten pot białą płócienną chusteczką.

 W tem na drodze ukazała się jakaś postać kobieca w podróżnym szarym płaszczu. Zatrzymała się przed żelazną bramą wiodącą na dziedziniec i poruszyła dzwonek. Bankier zbliżył się powoli, otworzył bramę i badawczym wzrokiem obrzucił przybyłą od stóp po głowę. Była to 20-kilkuletnia kobieta niezwykle ładna. Najbardziej uderzającym w jej twarzy były oczy: zmrużone tajemniczo kryły się prawie zupełnie w niezmiernie długich jakby podwójnych, czarnych rzęsach tworząc wąskie, długie szpareczki. Oryginalności też dużo dawały czarne jak heban włosy w obfitych puklach spadające na ramiona i czoło. Zapytała przytłumionym prawie do szeptu głosem:
- Czy w domu jest Ksiądz Kanonik?
- A co Tamsta (2) sobie życzysz?
- Sprawę moją powiedzieć mogę tylko Księdzu Kanonikowi osobiście.
- No to proszę do gabinetu.
Poprowadził ją przez tarasy do przedpokoju, stamtąd przez boczne drzwi do gabinetu. Wskazał jej krzesło, a sam się zagłębił w dużym fotelu. Splótł ręce na brzuchu.
- No to w czym rzecz?...
- To Pan Jego Wielebność Ksiądz Kanonik? - Spytała głosem nieśmiałym, jakby strwożonym (z powodu cywilnego ubioru Bankiera nie domyśliła się w nim księdza).
- Ten sam.
Ona głęboko złapała powietrze i zaczęła mówić tym przytłumionym niemal do szeptu głosem:
Zanim powiem o mojej sprawie, wpierw muszę przedstawić swój życiorys Waszej Wielebności. Nazywam się Julia Andriejewna Krewastolska. Jestem uciekinierką z rewolucji rosyjskiej. Ojciec mój był pułkownikiem i Rosjaninem, a matka Litwinką pochodzenia szlacheckiego. Chociaż oficjalnie byłam prawosławna, lecz duszą katoliczka i Litwinka, bo W+P matka w takim duchu mię wychowała. Dzieckiem będąc marzyłam zawsze o Litwie, ojczyźnie mojej matki, którą uważałam też za ojczyznę swoją i kochałam gorąco. W czasie rewolucji zginęli mój ojciec i brat, a matka umarła na tyfus. Mój organizm silniejszy, wytrwałam. I udało mi się z jedną rodziną litewską przyjechać transportem dla obywateli z Litwy. Odnalazłam w Szawlach moją ciotkę, siostrę matki. Myślałam, że ona będzie ostoją i pomocą życia mego. Niestety! Zawiodłam się bardzo na tej nadziei... Ciotka - chociaż ma domek, ale proces z rodziną o swoją należność podkopał jej sytuację materialną. Przy tem jako stara panna... że tak powiem - ma swoje dziwactwa, które normalnemu człowiekowi uniemożliwiają z nią dłuższe życie. A słyszałam o Jego Wielebności szerokich znajomościach i wpływach i dlatego przyszłam błagać Jego Wielebność o pomoc dla mnie o znalezienie pracy. Chyba Ksiądz Kanonik nie odmówi mnie w tej prośbie!?
Łzy zaczęły się toczyć jedna za drugą po jej twarzy. Porwała Bankiera za obie ręce i przyciskając do nich gorąco czerwone swoje wargi, powtarzała błagalnym tonem:
- Przecież Jego Wielebność mnie nie odmówi!? Pomoże w mojej bezdomnej, sierocej doli?! Przecież pomożecie!...

 On nie usuwał rąk od jej pocałunków, jako litewski ksiądz przyzwyczajony był do takiej pokory swoich owieczek. Przypatrywał się jej uporczywie. W jego głęboko osadzonych, siwych mądrych oczach zatliły jakieś iskierki. Po chwili rzekł:
- Mam pracującego personelu więcej niż mnie potrzeba, albowiem wielu osobom dałem pracę z litości. Ale taką jak Wy- młodą i nieszczęśliwą dzieweczkę sumienie moje nie pozwala odsunąć z niczem. Coś dla Was obmyślę przy pomocy mego młodszego brata, który jutro do mnie przyjedzie, a on jest głównym plenipotentem moich interesów. Tymczasem zjemy podwieczorek, chyba jesteście głodna?
- Ciotka dała mnie trochę prowiantów, ale po pieszej podróży z Szawlów...
- Tamsta przyszłyście z Szawel piechotą!? Toż 30 kilka kilometrów stamtąd do nas. A naszą szosą chodzą autobusy i stacja S. o 10 stąd kilometrów.
- Tak, ale... muszę być oszczędną...No i dobrze na mój organizm taka wycieczka. Tylko, że... wrócić do Szawel dzisiaj to już nad moje siły. Będę musiała przenocować w tej wiosce najbliższej, którą minęłam tu idąc.
- Możecie u mnie przenocować, mam dla gości specjalne pokoje. Tymbardziej, że jutro przyjedzie mój brat, z którym wspólnie uradzimy nad Waszym losem.
- Bardzo - bardzo jestem wdzięczna Waszej Wielebności. Nie mam słów podzięki! I znowu ucałowała jego ręce.

 Przy podwieczorku znikły jej zakłopotanie i nieśmiałość. Zrobiła się rozmowna i wesoła. Opowiadała fragmenty z wielkiej rewolucji październikowej i własnych przeżyć. Ksiądz - Bankier wyraźnie zainteresował się jej towarzystwem i osobą. Po podwieczorku zaprowadził ją do salonu pełnego kwiatów wazonowych i miękkich mebli. Było tam też nowe pianino.
- Och! Co ja widzę- pianino! Tak utęskniłam do tego instrumentu! Trzy lata chyba minęły jakem ostatni raz na fortepianie grała.
- Niech Pani zagra, posłucham z przyjemnością.
Damulka zagrała smętne dumki rosyjskie.
- Zaśpiewaj Pani!
Nie dała powtórzyć prośbie. Przytłumionym altem zaśpiewała "Bieriozkę" (Brzózka). Ta piosenka była popularna i w polskim przekładzie. Oto pierwsze jej zwrotki.

Widziałem ja brzózkę
jak wiatr silnie ją zgiął
Dla swojej igraszki
Gałązki jej zmiął.

Tak stała złamana
I zbrakło jej sił,
gdy promień ostatni
za góry się skrył.

A zwrotki tej pieśni ostatnie:

Tak każdy na ziemi
Słoneczko swe ma
i żyje dopóki
blaski jego mu trwa

Gdy promień zagaśnie,
nie chcę się żyć,
bo życie bez słońca
nie warte jest nic.

 Bankier jak każdy Litwin wrażliwy był na śpiew, tym bardziej gdy wychodził z piersi młodej i ładnej kobiety; a ona z takim uczuciem tę pieśń śpiewała, jak gdyby skargę swej własnej duszy.
- Urocza dziewczyna! - Szeptał do siebie zasłuchany w śpiew i pochłaniając ją oczyma.

 A chmury zakrywały coraz gęściej niebo. Znikło za ich ciemną masą słońce, cień osnuwał przyrodę i komnaty Bankiera. Mignęła błyskawica, a w dali głucho odezwał się grom.Wiatr zaszumiał wśród drzew i szum ten wzmagał się coraz silniej. Wreszcie ściemniało zupełnie. Na zegarze ściennym wybiła godzina 9. Grała wichura poszumem dźwięków tajemniczych, ale burza krążyła jeszcze w oddali z przytłumionym hukiem odległych piorunów i bladą rakietą błyskawic.

Bankier i gość - Damulka jedli teraz kolację. Było przy tej kolacji dobre domowe wino stare. Ona gawędziła, chichotała cicho, drażniąco, błyskając drobnemi i ostremi jak młodej kotki ząbkami. Na moment otwierała zagadkowe swoje oczy, żeby z nich ogniste promienie posłać Bankierowi i znów je kryła pod czarnemi firankami pozostawiając jeno tajemnicze, migotliwe szpareczki. Wino rumieńcem zabarwiło matowe policzki i krwią napełniło grube, namiętne wargi. Była teraz nie tylko ładna, ale prześliczna. I jego oczy iskrzyły coraz więcej do pięknej "sieroty".
W tem damulka zaczęła coś szukać koło siebie.
- Co szukacie? - Zapytał Bankier.
- Torebkę. Zostawiłam widocznie  w salonie. A tam jest moja chustka do nosa i kilka drobnych. Sama boję się iść do salonu, chyba Ksiądz Kanonik ofiaruje się mnie towarzyszyć?
- Przyjdzie zaraz lokaj i przyniesie.
- Oj! Kiedy potrzeba mi natychmiast chusteczka. Mam silny katar.
- No, dobrze. Idziemy...
Damulka po dwóch chwiejnych krokach upadła znowu na krzesło.
- Zawrót głowy - rzekła zażenowanym głosem. - Widocznie z przemęczenia daleką droga. I to wino takie mocne...
- Usłużę Wam i przyniosę te torebkę.
- O! Serdecznie dziękuję i bardzo przepraszam, że śmiem Waszą wielebność fatygować.
Gdy Bankier zniknął za drzwiami wyciągnęła momentalnie z wewnętrznej kieszeni bluzki szklaną tutkę. Wysypała z niej na dłoń dużawą białą pastylkę i wsypała do kieliszka z winem Bankiera. Wymieszała to swoją łyżeczką i zaraz przybrała minę niewiniątka. Wstała z krzesła i przeszła się kilka kroków. Bankier powrócił z torebką. Zawołała śmiejąc się wesoło:
- Byłam w obawie czy się nie upiłam lub zachorowałam. Ale nic, już nogi mi służą dobrze. - I wdzięcznym ruchem zrobiła parę balansów walcowych.
- Upiła się trochę - pomyślał Bankier. - To dobrze... Jeszcze po tych ostatnich kieliszkach odurzy się całkiem. A wtedy przekonam się, co to za typ. No! - rzekł do gościa. - Wychylmy te kieliszki na zakończenie kolacji.
Stuknęła swoim kieliszkiem o szklaneczkę Kanonika.
- Zdrowie Księdza Kanonika i najdłuższych lat.
Po wysuszeniu kielicha zaczęła pleść udając podpitą:
- Ach! Czemu księżom katolickim nie wolno się żenić!? Tylu ciekawych kandydatów byłoby na małżonków.! Jakiż to procent zmniejszyłby się starych panien! Dlaczegóż to papież wyrządził taką wam krzywdę i kobietom tym dekretem ślubów czystości? Przecież to przeciw Boskim prawom natury. Co? Nieprawdaż?!
Ksiądz pomyślał: czy się upiła tak winem, czy bezczelna kokietka i chce mnie dać do zrozumienia, że... Chyba jedno i drugie razem. Byłaby szczególna okazja... Ale... trzeba jeszcze zachować powagę... Zobaczymy, co dalej...
Ona plotła dalej, huśtając się z lekka na krześle.
- Tak. Co wam po tych bogactwach, po tych tysiącach, gdy odebrano od was największą rozkosz życia, którą każdy największy owad - najmniejszy robak się cieszy, a wam nie wolno...Może Ksiądz Kanonik powie "to grzech nieczystości"... Jeżeli to jest grzechem - dlaczego Pan Bóg dał człowiekowi czynniki seksualne? Czemuż dla ludzkości Stwórca nie dał takiej struktury organicznej jak roślinom, żeby rozrodczość następowała bez akcji zmysłów? Co?
Bankier jeszcze próbował być oratorem duchownym.
- Bez pokus nie byłoby zasługi moralnej. Duch się doskonali przez umartwienia i walki ze złem. Człowiek jest to żołnierz Boży walczący z szatanem. Do tej walki Bóg dał istocie ludzkiej silne narzędzia: wolę, rozum i sumienie. Tą bronią jest zadaniem człowieka zwalczać złego ducha, żeby tym bohaterstwem duszy zasłużyć na Królestwo Niebieskie. Dla zadowolnienia żądz cielesnych bez grzechu jest przecież ustanowiony przez Kościół małżeński sakrament.
Damulka zrobiła figlarną minkę i zapytała:
- A kto udzielił sakramentu małżeńskiego Adamowi i Ewie, gdy nie było kościołów i księży?
Bankier roześmiał się szeroko.
- Na to mnie trudno odpowiedzieć.
Damulka przeskoczyła na inny temat.
- A jaki Ksiądz Kanonik ma cel życia? Gdzie jego szczęście i radość? Ascetą religijnym chyba Ksiądz nie jest? Czy może dać człowiekowi rozkosz jeno martwy pieniędzy trzos?
- To diablę wcielone - pomyślał Bankier a głośno odpowiedział:
- Mnie pieniądze dają siłę i władzę. Dzięki pieniądzom nie ja zależny jestem od diecezji lecz biskupi liczą się ze mną. Jestem dosłownie panem swego ja. I tymczasem nie prezydent Stulginskis rządzi Litwą, lecz ja trzymam ster państwa naszego. Bogactwem moim podnoszę bogactwa naszej ojczyzny i naszych kościołów. Po śmierci mojej będą stypendia dla kleryków i naszej biednej młodzieży kształcącej się. Będą banki, piękne kościoły, społeczne instytucje.
- To daleka jeszcze przestrzeń czasu gdy Ksiądz Kanonik ma tylko 50 lat.
Przekomarzali się jeszcze chwilę. Te jej strzeliste spojrzenia spod długich rzęs, wyzywające uśmiechy i znaczące półsłówka rozpaliły zmysły Bankiera aż do gorączki. Jako ksiądz - bogacz i jeszcze krzepki miałby kolosalne powodzenia u kobiet, gdyby folgował lubieżności i kieszeni. Ale on więcej interesował się pieniędzmi i polityką niż kobietami. Był to spekulant dosłowny - zimny, opanowany, z silną wolą. Jego uciechy zmysłowe były to tylko okazyjne momenta migawkowe. Wtedy kilku dniami potrafił użyć na parę lat... Właśnie i teraz nadarzyła się taka okazja...
- Pod pretekstem szukania pomocy w znalezieniu pracy, puka do moich zmysłów - myślał, - żeby potem zapukać do mojej kasy. Che che che! Znam się na takich ptaszynkach!... Jak to dobrze być bogaczem, nie trzeba nawet zadawać sobie trudu, gdy się kiedy zechce kobietki, najpiękniejsze niewiasty same się zapraszają... w nadziei do dolarków. Che che! Ale jam nie kiep moje miłe! Owszem pomasażuję chętnie wam brzuszki, moje miłe, "i u księdza nie z mosiędza", ale moje dolarki na wędkę nie złapiecie! Nie byłbym dzisiaj najpotężniejszym bankierem litewskim, żebym dla waszych ładnych ocząt trząsł mój napchany pugilares. Dość gdy zafunduję jakąś seteczkę ortów poniemieckich, które do października roku bieżącego będą już tylko kupą papierków do oklejania ścian w ubikacjach.
Tak sobie rozumował Ksiądz Bankier pożerając oczyma ponętną Damulkę. Chciał jak najprędzej dać ulgę wzburzonym zmysłom. Nie lubił długich preludii w grach seksualnych.Flirty platoniczne uważał za stratę drogiego mu czasu. Ale nie wiedział jaki zrobić wstęp bez naruszenia swojej powagi... Wreszcie wynalazł stosowną chwilę, żeby wstać ze swego miejsca i podejść do małego stolika, na którym stała karafka z wodą. Poczuł dziwną ociężałość w nogach i całym ciele. Przypisał to swemu staremu winu, którego więcej teraz wypił w towarzystwie Damulki, a do alkoholu nie była przyzwyczajony, unikając jego jako jako szkodliwość dla mózgu i kieszeni.

 Wypił duszkiem pół szklanki wody i podszedł do dziewczyny, która świdrowała go wciąż zagadkowemi swemi szpareczkami.
Nachylił się nad nią i buchając jej w głowę gorącym oddechem, rzekł zduszonym z wezbranej żądzy głosem:
- Chyba cię do mnie przysłał diabeł z piekieł - rozdrażniłaś mię do nieprzytomności!...
Ona wyprężyła się piersiami wyzywająco, odchylając głowę na poręcz krzesła i roztwierając jak do objęcia ramiona, nadając całej twarzy i spojrzeniu wyraz najbardziej kuszący, a w rozchylonych, nabrzmiałych wargach błysnęły dziko dwa rzędy białych, ostrych ząbków.
Szał jego ogarnął i stracił wszelkie panowanie nad sobą. Wpił się ustami i językiem w te rozchylone wargi. Potem ją podniósł z krzesła, otoczył silnie ramieniem i prowadził bez słowa. Gdy się znaleźli w jego sypialni rzekł rozkazująco:
- Rozbierz się!...
Odepchnęła go niemal szorstko.
- Wstydzę się - szepnęła. - Daj jeszcze tego dobrego wina.
Poszedł szybko po wino. Ona tymczasem rozglądała się po całej sypialni. Wzrok jej zatrzymał się na żelaznej skrzynce przykutej do ściany na dębowej półce.
- Kasa pieniężna... Poczekamy... Za pół godziny działa ten narkotyk! A już chyba jest koło tego...

 Bankier powrócił z butelką i nalał jej wina do dużego 100-gramowej pojemności kielicha. Piła bardzo powoli, po kropli, przeplatając to picie chichotem i szczebiotaniem. Bankier pienił się z niecierpliwości.
- A dlaczego Ksiądz Kanonik nie pije? Ja jedna pić nie będę.
- Nie zabrałem sobie kieliszka. Alkoholu nie lubię.
- Nie, nie! Ksiądz musi ze mną wypić.
Spostrzegła szklankę na biurku, skoczyła balansowym krokiem i przyniosła tę szklankę Bankierowi.
- Jeżeli Ksiądz Kanonik mnie lubi, musi ze mną tę jedną szklankę wypić.
- Zrobię ustępstwo ładnej buzi i wypiję z tobą pół tej szklanki.
Gdy wypił ociężałość jego stała się jeszcze większa. Oklapły także naprężone przez chwilą zmysły i poczuł senne znużenie.
- Upiłem się - pomyślał. Ona wychyliła do dna swój kieliszek i wybuchnęła przeciągłym chichotem. Zdjęła z siebie bluzkę i rzuciła Bankierowi na głowę.
- Chu chu chu! Już robię się pijana, zaraz zabawimy się w Adama i Ewę. Tylko jeszcze jeden kieliszek.
Tym razem sama nalała sobie wina do kieliszka i wypiła duszkiem. Zaszła w niej teraz raptowna zmiana po tym ostatnim kieliszku. Znikły z jej twarzy wesołość i uśmiech, zaczęła czkać i ziewać.
- Za dużo tego wina - mówiła powoli głosem przerywanym czkawką. - Epp... Epp... Fe!... Tak mi niedobrze!...Epp... Epp... Ojej! Ojej! Epp... Będę chyba wymiotować. Prfff!... To gazy... Prff...Ojej! ojej! Jak w brzuchu boli! Prff!... Jakie gazy! Epp... Oj! Oj! Jak źle! Prfff...
Bankier patrzył na nią jak przez mgłę, osowiały, senny, prawie zasypiający. Słysząc te wszystkie czkawki, rygania i jeszcze coś gorszego... widząc śliną obciekłe usta i brodę poczuł do niej wstręt do ohydy. Splunął głośno. Tfu! i mówił do siebie"
- Spiła mi się jak bela - Łajdaczka! Flondra! K... ostatniego gatunku! Ohyda!!! Jak ja nie znając jej mogłem się tak skompromitować, żeby tyle czasu stracić w towarzystwie jakiejś włóczęgi i ugaszczać ją przy moim stole. Miał ochotę wyrzucić ją za drzwi czy przez okno jak śmieć jakiś. Ale ogarnęły go bezwładna niemoc i sen.
- Spiłaś się do obrzydliwości. Wynoś się zaraz z mojej sypialni!
- Nie! Nie! Mieliśmy być Adamem i Ewą. Epp...Prop... Patrz, jestem już Ewa. Epp... Prop... A ty czemu jeszcze nie w adamowym kostiumie? Epp... Propp...
Zrobił ruch, żeby wstać i wyrzucić ją za drzwi czy przez okno, ale niezwykła ociężałość całego ciała nie pozwoliła mu powstać.
- Nic dziwnego - pomyślał - że się dziewczyna tak upiła, kiedy i ja jestem pijany jakem nie był nigdy w życiu. To wino bardzo mocne.
Rzucił się na łóżko w spodniach, spacerowej koszuli i bucikach. Zasypiając przypatrywał się jeszcze nagiej dziewczynie wyciągniętej na kanapie, która takoż zasypiała, czkając jeszcze przez sen.  Przepyszne jej kształty znowu obudziły żądze, lecz był bezsilnym.
- Wytrzeźwieję, wtedy...
Zerknął raz jeszcze z lubością pożądliwą na śpiącą "Ewę" i zasnął twardo. Gdy jego głęboki oddech z chrapaniem rozległ się w pokoju, Damulka powoli otworzyła oczy. Uważnie popatrzyła na śpiącego, potem wzrok podniosła na zegar ścienny. Godzina 21.50, za 10 minut 22-ga. Wstała szybko i zaczęła ubierać się pospiesznie, szepcząc do siebie urywkami swoich myśli.
- Ten narkotyk działa najmocniej przez dwie godziny. Dużo czasu... Żeby to znaleźć kluczyki do kasy!... Miałby Dżari niespodziankę...
Cicho, bezszelestnie snuła się po całym pokoju, zaglądając we wszystkie kąty i kąciki, pod meble i do biurka.
- Pochował dobrze ten harpogon. Ha! Szkoda! Bez kluczyków nie dam rady... O, gdybym znalazła!... Podyktowałabym temu łajdakowi swoje warunki... A teraz ciągle jestem niewolnicą tej mojej szalonej miłości. O dolaż moja potępiona!! Dlaczego ja tak kocham tego szatana przez niego nienawidzona, pogardzana?! Ani z nim żyć, ani bez niego. I co będzie dalej? Deptane serce, rozpacz... Och! Dżari! Dżari! Za co ja ciebie kocham nie kochana!? Tych kilka miesięcy rozkoszy w przeszłości. Dziś, jeno z szyderstwem chuci okruchy...
Weszła do trzeciego stąd pokoju. Był to audiencyjny gabinet Bankiera. Podeszła do okna i patrzyła przez szyby w ciemną nieprzeniknioną dal. Burza już była blisko. Ona stała w oknie długo, nieruchomo, rozmyślając nad czymś głęboko. Otworzyły się szeroko zmrużone szpary jej oczu, były teraz duże prawie. Gdyby teraz ktoś zajrzał w te szczególne oczy, dojrzałby w nich ponury ogień istoty namiętnej, złej i nieszczęśliwej.
Wróciła po jakimś czasie do sypialni Bankiera. Popatrzyła na śpiącego i zadrgały w jej twarzy diabliki szyderskiej wesołości, na wspomnienie przeżytych z nim scen przed chwilą.
- Doskonała ze mnie aktorka - śmiała się do siebie. - I taka mądra kobieta jak ja, żeby tak się marnowała, taką skończoną idiotką była w swojej namiętności! Żeby nie ten szał dla tego demona - jakąż ja karierę mogłabym zrobić przy moim sprycie, wdziękach i finezji. A teraz!? Skończę chyba w więzieniu lub na katafalku.
Spojrzała znowu na zegar, 22.30. Wybrała z torebki latarkę elektryczną. Zgasiła światło w sypialni i posunęła się znowu do tego pokoju audiencyjnego. Otworzyła jak najciszej okno. Wyciągnęła na całą długość rękę nad framugą, zapaliła latarkę i zrobiła nią trzy koła w powietrzu. Potem pozostawiając niedomknięte szyby powróciła do sypialni, siadła na łóżku przy nogach śpiącego i czekała...

 Wiatr szumiał wśród mroków nocy, huk gromów był coraz bliższy, błyskawice jaskrawsze. Bankier chrapał donośnie, a zegar głosił sekundy: tik-tak, tik-tak. Wreszcie bim-bam - wybił 11 razy.
Burza już szalała nad domem i trwała parę kwadransów. Polał się ulewny deszcz, jego chlipiący szmer zlewał się z szumem wichury. Pomimo pluchania deszczu i szumu wiatrów dobry słuch Damulki pochwycił ciche stąpania czyichś stóp w łapciach.
Dreszcz febryczny wstrząsnął całym jej ciałem, a serce zaczęło bić silnie przyspieszonym tętnem.
- To On!...
Nieopuszczało jej to nerwowe drżenie. Wlepiła wzrok w drzwi. Jej oczy oswoiły się z ciemnością nocy i widziała wyraź nie: oto wsuwa się do sypialni Bankiera potworne widmo w czarnej okapturzonej masce. Otulone całe do kostek nóg opończą z dużego woru z otworami na ręce i głowę, nogi w onucach i chłopskich łapciach. Z oczodołów maski świeciły oczy jak wilcze ślepia.
To straszydło podeszło do Damulki. Siadło obok niej i 10 minut rozmawiało jak najcichszym szeptem. Ona widocznie opowiedziała jemu w skrócie swoją grę z Bankierem, bo widmo długo się śmiało stłumionym chichotem i rzekło trochę głośniejszym szeptem.
- Z ciebie rekordowa aktorka, Gerdo!
Podeszło teraz do Bankiera i przypatrywało się chwilę śpiącemu. Potem wyciągnęło spod swej szaty workowej dwa witrychy i próbowało niemi otworzyć kasetę. Ale cztery zameczki wewnętrzne były zbyt skomplikowane, aby dały się otworzyć witrychem. Wtedy widmo wyciągnęło parę mocnych powrozów. Obróciło na piersi leżącego na wznak Bankiera (on zamamrotał przez sen ale spał dalej) i szybko skrępowało mu ręce, a potem nogi, następnie kneblem z waty zatkało mu usta. Wreszcie zaczęło go tarmosić i szczypać, powtarzając mu szeptem do ucha jego imię i nazwisko.
Bankier gadał coś przez sen chrapliwie, ale nie mógł się obudzić. Widmo chlusnęło na jego twarzy zimną wodą ze stojącej na stole karafki. Dopiero wówczas Bankier otworzył nieprzytomne po narkotyku oczy. To co ujrzał nad sobą wytrzeźwiło go zupełnie ze snu i odurzenia.
Zdawało mu się narazie, że to koszmar senny. To potworne straszydło w szacie z worków, pod czarną z kapturem spiczastym maską i świecącemi z oczodołów oczyma. Chciał wrzasnąć - nie mógł wydać głosu z zakneblowanych ust, chciał ręką sięgnąć pod poduszkę, gdzie leżał mauzer, były skrępowane, chciał rzucić się do ucieczki, bezwładne przez powróz miał nogi.
Widmo pochyliło zamaskowaną twarz tuż nad jego głową i przyłożyło mu do szyi ostrze noża długiego jak kindżał czerkieski, z obandażowaną rękojeścią.
Wtedy bankier usłyszał wypowiedziane dobitnie choć szeptem:
- Jestem Raikauskis.
Tylko dzięki żelaznej woli i niezwykłemu męstwu Ksiądz Bankier nie zemdlał z przerażenia i grozy.

 Raikauskis to był słynny herszt złoczyńców. Od roku 1918 do 1925 grasował po całej Litwie, drwiąc ze wszystkich policjantów, detektywów i władzy. Wszelkie władze były względem niego bezsilne, tak pomysłowemi fortelami umiał z ich pułapek się wywijać. Bankier wiedział, że straszliwy rabuś-bandyta Raikauskis miał metodykę nieuśmiercania swoich ofiar, tylko dręczył okrutnie jeżeli nie dawano czego żądał. Zabijał z ostateczności, jeśli męczarnie nie zdołały przełamać czyjegoś uporu. A gdzie czynił napad, tam demonstracyjnie afiszował się swoim pseudonimem. Jakie nazwisko było jego prawdziwe nawet nie wiedziała najbliższa drużyna tego herszta. I to tak utrudniało w pochwyceniu groźnego grasanta. Pod maską wykonywał wszystkie swoje rabunkowe czyny i pod maską się zjawiał wśród towarzyszów złoczyńskich.

 Ten który nazwał siebie Raikauskis, milczał chwilę pochylony nad Bankierem ze sztychem noża przy jego gardle, jakby się napawając widokiem przerażenia swojej ofiary. Wreszcie przemówił szepcząc mu do ucha jak najciszej.
- Czy wiesz kto w istocie jest Raikauskis? To bicz boży dla grzeszników, spekulantów, skąpców, lichwiarzy, łajdaków i pasożytów. A Ty Księże-Bankierze jesteś jednym z tych łotrów w naszym kraju. Masz te wszystkie wady które ja wymieniłem. I w dodatku jesteś wiarołomcą. - Przecież na prymicji duchowej przysięgałeś przed ołtarzem wobec tysiąca ludzi czystość dozgonną, a usiłowałeś zbezcześcić bezbronną sierotę, która z ufnością zwróciła się pod opiekę twoją w swej niedoli. Ty dobrymi słówkami i winem prowadziłeś tą nieszczęśliwą dziewczynę do grzechu przeciwko 6-temu przykazaniu Boskiemu - do cudzołóstwa. Och! Nikczemny burżuju w duchownej sutannie! Spekulancie lichwiarski! Taki to przykład owieczkom swoim dajesz - ty bogaczu - kanoniku! Jesteś nie sługą Bożym lecz głównego szatana - Lucyfera. Za tak wielkie grzechy musisz teraz ponieść karę, aby oczyścić sumienie z kałów przestępstwa. Tym zadośćuczynieniem będzie to kasa twoja żelazna przymocowana do tej dębowej półki. Więc wyjmę ci z ust ten knebel i powiedz natychmiast, gdzie masz pochowane kluczyki od tej kasy? Jeżeli będziesz namyślał się z odpowiedzią lub skłamiesz albo zechcesz krzyknąć, to nóż ten co przy twojej szyi trzymam, zatopię w twą gardziel po samą rękojeść, słyszysz?! Więc sekunda czasu do wyboru: kluczyki od kasy i życie, lub kasa zamknięta i śmierć natychmiastowa, straszna, rzeźnicza.

 Wybrał knebel z ust jego nie odrywając noża od gardła.
- No, gadaj. Gdzie klucz?
- Rozwiąż mnie ręce i nogi to podam.
Złoczyńca zachichotał szydersko.
- Raikauskis nie jest naiwny, Księżulku... Mów natychmiast, gdzie klucze od kasy bo śmierć!...
I zaczął łaskotać mu podgardle ostrzem noża.
Bankier nie namyślał się. Wiedział że nic po pieniądzach gdyby umarł i to taką straszną śmiercią.
- Tu pod tym dużym obrazem "Chrystus w Ogrójcu".
Napastnik znowu zapchał watowym kneblem usta Bankiera. Podniósł obraz od ściany i podtrzymując jedną ręką ramy, drugą szukał oświetlając latarką. Znalazł kluczyki, wisiały na trzech ćwieczkach. Teraz bez trudu odemknął trzy zameczki kasy. Znalazł tam 9000 dolarów z setkami.
Gdy znalazł i zabrał te pieniądze, szeptał znów do Bankiera:
- Dziękuję Wielebny Księże Bankierze za szybkie załatwienie... Wy poleżycie sobie do rana z tymi powrozikami i knebelkiem, odmawiając myślami różaniec i psalmy pokutne. Będziecie mieli odpusty wielkie, gdy z serca zaofiarujecie Stwórcy swoją przygodę za grzechy. Jutro Was służba zapewne znajdzie i z tych pęt uwolni. Chrapy nosowe macie potężne i nie zakatarzone, więc powietrza Wam nie zabraknie. Dla świeżego powiewu otworzę okno w Waszej sypialni. Pożyczę jeszcze od Waszej Wielebności motocykl, który zauważyłem w przedpokoju. Znajdziecie jego jutro w lasku ostatnim przed stacją S. A policję powiadomcie o mnie gońcem, bo Wasze druty telefoniczne koło domu poprzecinałem.
Otulił go troskliwie jego atłasową kołdrą, wybrał knebel i dał napić się jemu wody, a potem znowu łagodnie tym kneblem usta zatknął, otworzył okno, szepnął dobranoc i wyszedł szybko.
Damulka przez całą tę akcję rabunkową siedziała w drugim pokoju, żeby na niej nie było zbyt wyraźnych dowodów współudziału w tej złoczyńskiej sprawce, lecz obserwowała jak najuważniej przez szparę drzwi, przebijając  mrok nocy kocim swym wzrokiem.

 Zabrali z przedpokoju motocykl, siedli nań oboje i pognali piorunem w nocną dal. Ulewa zmywała i ślady, a szum wichru zagłuszał huk motoru. Damulka otaczając z tyłu ramionami swego towarzysza, szeptała mu:
- Przesprytny twój pomysł, Dżari - przedstawić się Bankierowi jako Raikauskis. Tym zatrzesz wszelki ślad za sobą.
- A Ty dobrze skombinowałaś Gerdo farbując włosy na czarny kolor. Ale czy tą farbą nie popsujesz naturalnej ich barwy?
- Wymyję rumiankiem gorącym z octem, sodą i żółtkami, wnet farba zejdzie. A ty jak teraz ucharakteryzujesz się do jazdy koleją?
- To już moja tajemnica...
- Ty ze mną nigdy nie chcesz być szczerym.
- Nie jestem naiwny, żeby takiego diabełka zrobić swoją powiernicą.
- O to mnie podzięka jak zawsze!...
- Geruniu droga! Teraz nie zawracaj mi głowę. Nie pora na to...
W gęstym gąszczu leśnym pół kilometra od stacji zatrzymali się i umieścili tam motocykl.
- Ten motocykl bardzoby się nam przydał - zauważyła Damulka.
- A no, to siadaj na niego i jedź. Ja takich rzeczy nie zabieram które w każdej chwili mogą zdradzić...
Stali teraz ramię przy ramieniu pod baldachimem gąszczu, przykryci jednym płaszczem deszczochronnym, które "widmo" miało pod workowym swoim strojem. On przy świetle latarki elektrycznej spojrzał na zegarek.
- Za godzinę będzie pociąg idący do Kowna.O tu, w tym gąszczu masz ubranie, które zostawiłem tobie w tej walizeczce. Przebierz się zaraz i nie śpiesz do stacji. Mój pociąg będzie za 20 minut. Idę już.
Zrzucił z siebie maskę, worki, łapcie i onuce. Naciągnął chłopskie buty, twarz całą obandażował niby spuchniętą. Uścisnął mocno Gerdę i chciał gnać do stacji. Ona go porwała za rękę.
- Dżari! Dżari! Zabierz mię ze sobą, chociaż na jedną dobę. To będzie twoja podzięka za moją pomoc.
- Masz na podziękę 2000 dolarów ze zdobytej sumy. Zabrać cię teraz nie mogę. Jestem poważnie chory i jadę stąd wprost do Królewca leczyć się.
- To gdzie się zobaczymy i kiedy?
- Gdzie?... Oczywiście w Kownie, jak zawsze. A kiedy, nie mogę terminu randki określić, nie wiedząc jak długo przetrzymają mię na kuracji.
- Łżesz jak zwykle!
- Nie wymyślaj mi, bo się pogniewamy. No, pa!...
I jak najprędszym krokiem oddalał się od niej aż znikł w mrokach nocy.
Ona stała nieruchomo oparta o pień sosny, przykryta płaszczem deszczochronnym, pod którym osłonięci stali oboje przed chwilą. Zacisnęła pięści z gniewu i bólu.
- Poszedł gałgan, ani mię przyhołubił, ani podziękował. Rzucił tylko piątą część zrabowanych przy mojej pomocy pieniędzy i wszystko. Do doktora on jedzie za granicę!... Uhm. Frajdę napewno ma tam nową. I będą hulać, łajdaczyć za granicą z forsy, którą on zdobył tylko dzięki mnie. Zadzwonię ze stacji do policji w Szawlach, powiem całą prawdę...Zemszczę się choć raz nad nim, niech gnije w więzieniu. Nie będzie wtedy dla mnie ani żadnej kobiecie.
Poczuła ulgę nad tym projektem zemsty. nagle spostrzegła jego workową szatę, łapcie, onuce i maskę z spiczastym kapturem. Zostawił swój strój złoczyński, żeby na niej były te poszlaki. On zawsze jak najsprytniej wywinie ze wszystkich przestępstw swoich. I teraz potrafiłby tak obmotać dzisiejszą historię, że ona wpadłaby w tarapaty z własną osobą, gdyby go chciała wydać w ręce policji i zamiast jego wsadziłaby siebie do kryminału.
- Piękny łotr, kuty na cztery szatańskie kopyta.

 I nagle przy swoim gniewie i chęci zemsty uczuła dla niego podziw i uwielbienie. To był jej typ, jej ideał nie zastąpiony przez żadnego mężczyznę. Znowu zmysły jej zapaliły niezaspokojone żądze i całą jej istotę wezbrała ta dzika, rozpaczliwa miłość. Chciałaby teraz rzucić się na tę mokrą od ulewy trawę leśną, tarzać, się, wyć i szarpać włosy na głowie. Ten impuls rozpaczy wyrywał się suchym łkaniem.
- Czemu ja go kocham wzgardzana i nienawidziana? Dżari! Dżari! Dlaczego ty nade mną nie masz chociaż litości!? Jeżeli ty Boże - jesteś w istocie rzeczy - wypleń z mego serca to uczucie dla tego demona. Spraw żebym ja go tak nienawidziła jak on mnie nienawidzi. A może ty - szatanie - jesteś nad tym światem silniejszym od Boga? To ty zły duchu dopomóż mi zdobyć go znowu, żeby szalał za mną jak dawniej lub dopomóż znaleźć zapomnienie.
Wśród tych rozmyślań ponurych przypomniała, że już zaraz pociąg przyjedzie kowieński. Przebrała się szybko w strój chłopski, który jej Dżari pozostawił w tej ukrytej w gąszczu leśnym walizie. Szła prawie biegiem do stacji dźwigając walizę.
Gdy się znalazła w wagonie, wcisnęła się do kąta, głowę przykryła chustką i udawała śpiącą, a myśl jej pracowała z natężeniem.
Na koniec zdecydowała sobie, że po powrocie do domu, po parodniowym odpoczynku pojedzie do Kowna i postara się o paszport zagraniczny. On jedzie do Prus niby na kurację, a ona pojedzie do Łotwy na sezon letni. Znajdzie sobie letnisko w Libawie, czy Kemeru lub w Rydze. Zagranica orzeźwi ją, odsunie ten ból targający stale jej serce, uśmierzy tę szaloną namiętność. Tam może więcej jest ciekawych typów jak w Litwie. Może spotka takiego, w którego ramionach uleczy się ze swojej tragicznej miłości.
Ach! Jakie to byłoby szczęście, gdyby mogła plunąć mu w oczy i odpowiedzieć z zimnym szyderstwem:
- Mam teraz kochanka jakiego chcę. Ciebie nienawidzę jak ty mnie. Precz mi z oczu nazawsze (tak jak to rzekł kiedyś on jej)!...

-----------------------
Przypisy
(1) Chrześcijańsko-Demokratyczna
(2) "Tamsta" w języku litewskim zastępuje "pani".