niedziela, 22 września 2013

Poezje II


Krystyna
(1918 r.)

Hen! na ustroni, za wioską daleko,
Na szczycie wzgórza pod borem nad rzeką
Skromna, lecz schludna mała chatka stała
A w niej staruszka sędziwa mieszkała.
Z nią ukochana jej wnuczka Krystyna -
Cudna jak zorza wieczorna dziewczyna:
Miała ona długie złote warkoczy,
Lica różane, barwy chabrów oczy,
Usta jak kielich maku ponsowe,
A ząbki białe jak z konchy perłowej;
Wysmukła jak łania, jak motyl wiotka,
Wesoła, figlarna, jak młoda kotka,
Pierwsza do zabaw, pląsów, igraszek,
Bystra, ruchliwa i hoża jak ptaszek.
Dziewoja pod strzechą rodzinnej chatki
I pod opieką kochanej swej babki-
Jak polna ptaszyna szczęśliwą była,
Nigdy jej oczu łezka nie zaćmiła,
Gdyż nie zaznała smutków ani troski.
Jej wdzięki młodzież z pobliskiej wioski
W ogromny zachwyt i podziw wprawiały.
I tęskno serduszka do niej wzdychały;
Nie doszła jeszcze do pełnoletności
Gdy chłopcy składali jej hołdy miłości.
Wśród jej wielbicieli był Jędrek młody,
Chłopak poczciwy i "gładkiej" urody-
Kochał ją bardzo - nad wszystko, nad życie!!
Jej widok podniecał mu serca bicie,
Jej głos przynosił mu upojenie,
Był wniebowzięty jej pijąc spojrzenie...
Ona wzruszona tą jego miłością
Darzyła w uczuciu go wzajemnością.

Jędrek miał piękne skrzypeczki lipowe,
W wieczory grywał księzycowe,
Ona piosenki mu sielskie śpiewała,
Których bez liku na pamięć umiała.
Czasami razem chodzili na grzyby,
Lub w rzece pobliskiej łowili ryby;
To znów w dąbrowach zbierali kwiateczki
I ona plotła z nich ładne wianeczki,
Któremi włosy swoje ubierała
A potem lubemu je oddawała.

 Raz, gdy pod brzozą płaczącą siedzieli
I o swej idylli miłosnej myśleli -
Za spracowaną on ją ujął rączkę,
Na palec wsadził miedzianą obrączkę.
"Krystyno, niech ta obrączka miedziana
Mówi, jak przeze mnie tyś ukochana!"
I pocałował jej usta ponsowe,
Do pocałunku zawsze gotowe.

Po dwóch miesiącach rzekł znów do Krystyny:
"Luba, zrobiliśmy już zrękowiny,
A teraz czas księdzu dać na zapowiedź".

Krystyna mu taką dała odpowiedź:
"Drogi Jędrusiu, po cóż nam się spieszyć?!
Trzeba się jeszcze młodością nacieszyć!
Jam dziecko prawie i tyś bardzo młody-
Użyjmy jeszcze młodzieńczej swobody.
Przed nami czasu jeszcze bardzo wiele,
Dość za dwa lata wyprawić wesele!"
I ta dziewucha jeszcze taka pusta
Pocałunkiem jemu zamknęła usta
A potem słodko doń się uśmiechnęła
I w lekkich skokach do domu pomknęła.

-----------------------------------------
Razu jednego w poranek wrześniowy
Do lasów tej wioski przyjechał na łowy
Pan Zbigniew ze swoją huczną drużyną.
Borem echa rogów myśliwskich płyną,
Rozlegają się krzyki, gęste strzały.
A tłumy wieśniaków tam się zebrały
Niezwykłym gwarem myśliwskim zwabione,
Nigdy nie widziały tego te strony.
Dnia tego Krystyna grzyby zbierała,
Ze zdziwieniem teraz gwaru słuchała.
Zbigniew uganiając się za zwierzyną
Spotkał się nagle z tą śliczną dziewczyną.
Pan Zbigniew aż z konia swego zeskoczył,
Gdy tę pięknotkę sielankę zoczył.
Byli sami w zacisznej ustroni
I to panicza ośmieliło do niej;
Wpił w nią spojrzeniem co ogniem pałało.
Dziewczę się silnym rumieńcem oblało
Szybko uciekła, jak sarna spłoszona,
Pana palącym wzrokiem wylękniona.
Zbigniew porwany szałem namiętności
Pędził się za nią i złapał na moście,
Który nad strumykiem był rozesłany;
Chwycił jej ręce i mówił zdyszany:

"Dzieweczko złotowłosa, cudno-lica!
Twój widok czaruje mię i zachwyca!"
Twarz Krystyny zawsze biała i hoża,
Zarumieniła się jak wschodnia zorza,
Oczy pod długiemi rzęsami skryła.
Słowem, ona bardzo zmieszana była,
Tego pana widząc nieznajomego
Tak poufale do niej mówiącego.
A jego oczy płomieniem jarzyły
I smoczym wzrokiem na dziewczę patrzyły.
"Powiedz, kto jesteś? Ty cudna istoto!!"
"Z tej wioski, panie, ubogą sierotą.
O tam w tym domku małym,
Który pod borem tym stoi wspaniałym".
"Czy sama?"
"Nie, z babcią swoją leciwą"
"Azali czujesz się tutaj szczęśliwą?"
"Dobrze mi w tej cichej ustroni,
Z babcią kochaną, na natury łonie."

"Dziewczę! Tu twoja piękność marnieje!
A przyszłość przed tobą blaskami się śmieje!
Jesteś tu jakby fijołek w ukryciu,
Który ma woń cudną, a nikt o życiu
Jego tu nie wie, gdyż ukryty w trawie
I nie jeden stopę swą nań postawi;
A przecież możesz być różą wspaniałą
I w gronie wystawnych kwiatów siąść śmiało-
Bo jak wśród kwiatów róża najwonniejsza,
Tak ty wśród panien będziesz najpiękniejsza!!"
Zażenowana dziewoja milczała,
A pierś Zbigniewa ciężko falowała-
Nad jej postacią schylony nadobny,
Mówił cicho jej rączkę pieszcząc drobną:
"O cudne dziewczę!! Ja ciebie miłuję!
Dlatego nad losem twoim współczuję!
Ze swoją nędzną pożegnaj się chatą,
A zrobię ja ciebie panią bogatą!!
Jedwabną szatą będziesz szeleściła.
Szóstką rumaków w karecie jeździła,
W złoconym pałacu będziesz mieszkała,
Na swoje rozkazy setki sług miała,
A we mnie, Zbigniewa, magnackiego syna,
Wiernego kochanka miała, o jedyna!!"

Krystyna swe oczy chabrowe spuściła
I słowa panicza w myśli śledziła;
Nagle pytanie błysnęło jej w głowie:
A co kochany dawny na to powie?
Lecz cóż ją obchodzi Jędrek-sierota
Gdy przed nią brama otwarta złota.
W swojej dziecinnej jeszcze wyobraźni,
Już widziała znane z legend i baśni
Wspaniałe książęce błyszczące sale
I fantastyczne, czarodziejskie bale,
A tam jego, cudnego królewicza-
Więc silniej zabiła jej pierś dziewicza:
Podniosła na pana swój wzrok nieśmiały,
Ich się spojrzenia na chwilę spotkały.
Ten panicz był piękny i dziwnie uroczy:
Miał duże, czarne, ogniste oczy,
Miękkie jedwabiste wąsy kręcone,
Krucze włosy w bujne pukle ułożone,
A przytem na sobie miał kontusz lśniący
Drogim kamieniem i złotem kapiący.

Młodzian do łona swego ją tuli
I mówi cicho głosem brzmiącym czule:
"Bądź moja! Jedyna z tysiąca wybrana"
Ona osunęła się na kolana-
"Pójdę ja z tobą, o piękny panie!
Chociaż na koniec szerokiego świata!!
A twoja miłość za moje kochanie
Będzie najsłodsza dla mnie zapłata!..."
Krystyna jeszcze do chatki wróciła,
Bo się pożegnać ze wszystkimi chciała-
Jej czoło wyraźnie troska chmurzyła,
Nawet po cichu w kąciku płakała.
A Magdalena spod oka ją śledzi,
Zgadując jej smutek swą głowę biedzi.

"Powiedz mi szczerze, moje drogie dziecię,
Czy twe serduszko jaka troska gniecie?
Bo twoje zwykle takie jasne oczy
Jakieś pochmurne zadumanie mroczy".
Krystyna do prawdy się nie przyznaje,
Staruszka uparcie pytaniem nastaje.
Dzieweczka ta zwykle otwartą była,
Przed swoją babunią nic nie taiła
I teraz krótkie jej było wahanie,
Przed opiekunką złożyła zeznanie.
Babci ze zgrozy oczy pociemniały,
Trząść się zaczęły jej ręce zgrzybiałe.
"O Krystyno- zawołała - Krystyno!
Szatan ciebie kusił, biedna dziecino!
Łudząc pozorami szczęścia, miłości
Chciał ciebie on zepchnąć w przepaść nicości!
Kusząc cię pańskim zbytkiem, bogactwami
Chce on się nasycić twemi wdziękami!
Chciano ciebie o sierotko-nieboga
Odarć z cnoty i oddalić od Boga!!
Ale ty dziecię, mój mały aniele
Podepcz głowy złych wężów kusicieli!
Jam ciebie w miłości Boga chowała,
Chciałam byś wyrosła jak ta lilja biała!
Pamiętaj o tem, dziecino kochana,
Nie kochaj nigdy wielkiego pana!
Choć on jest piękny i chociaż bogaty,
Choć błyszczą z dala jego strojne szaty,
Chociaż ci słodko o miłości prawi,
Ale wiedz, on pono z tobą się bawi.
Dziewczę ubogie jest dla niego tylko
Jedną krótką zabaw i szału chwilką.
Gdy z nią się do woli narozkoszuje,
Wówczas on inną sobie poszukuje
A przez kochanka dziewczę zapomniane
Co pocznie? Hańbą dziewczę skalane!

Gdy to mówi, z oczu jej łzy spadają
I po zmarszczonych policzkach spływają,
Wznosi ku niebu swe ręce drżące
I szepcze słowa modlitwy gorące-
Prosząc błagalnie Stwórcę wszechmocnego,
Oby je wnuczkę drogą strzegł od złego.

Krystyna w milczeniu tych słów słuchała,
A boleść do serca jej się wdzierała;
Więc ma się wyrzec ślicznego panicza,
Do którego bije jej pierś dziewicza-
Nie będzie piła jego pocałunki,
Których wspomnienia ją poją jak trunki.
Zamiast być panią w pałacu złoconym
Zostanie w swym domku z gliny lepionym.
Ach! Jakież złudne to marzenie było,
Które jej umysł tak bardzo olśniło!!

Gdy takie smutne jej myśli dręczyły,
Cicho izdebki drzwi się otworzyły
I wszedł wesoło Jędrek dziarskim krokiem,
Szukając kochankę swą bystrym wzrokiem.
Jakże teraz ten chłopak jasnowłosy
W swej chłopskiej sukmanie białej i bosy
Wydał się jej prosty i pospolity!
A on widokiem jej nigdy niesyty
Wodził za nią rozkochanem spojrzeniem
Z jakimś zachwytem, boskiem uwielbieniem!

Na ziemię chłodna, cicha noc spłynęła
I płaszczem gwiaździstym świat owinęła.
Krystyna smętna spać się położyła,
Ale noc całą oka nie zmrużyła:
W jej myśli słowa Zbigniewa dzwoniły
I jakieś uczucie w niej dziwne budziły:
Widziała się ona panią bogatą,
Strojna jedwabną, szeleszczącą szatą,
Przechodziła piękne sale złocone,
Kryształowemi lampami świecone,
Na aksamitnych kanapach siaduje
W czarne się oczy Zbigniewa wpatruje.
Dusza jej rwała się do tych śliczności,
Obraz Zbigniewa budził namiętności;
Już kilka razy z łóżka się zrywała
I do złotego pana biec zamierzała
Lecz słowa babci w jej myśli stawały
I dziwnym strachem serce napełniały.
------------------------------------

Krystyna w następnym dniu później wstała
I koło chatki sennie się krzątała,
Jej twarz miała kolor żółto-bladawy,
A spojrzenie smętne i jakieś łzawe.
Poranek był śliczny, jasny, pogodny.
Chociaż powiewał wietrzyk trochę chłodny,
Ale błękit nieba był dziwnie czysty,
Jak roztopiony kryształ przezroczysty,
Zeń spoglądało słońce bursztynowe,
Kąpiące w swoim blasku lasy tęczowe,
Te złociste okalające łany
A na murawie perłą ros zasiane
Lśniły się w słońcu srebrne pajęczyny
Jak gdyby kobierce perskiej tkaniny.
Wokoło cisza melancholijna,
Tylko przerywała ją melodyjna
Muzyka, co grała szmerem ruczaju
I rzewliwym szumem bliskiego gaju.

Krystyna chmurnie przed siebie patrzyła:
Wtem nagła bladość jej lice pokryła-
Przed nią stanął on, piękny, urodziwy
Ów w lesie spotkany młody myśliwy.
Stał na tle boru, nad brzegiem ruczaju,
Śliczny jak bożek z olimpijskiego raju.
Oddech zamarł w piersi biednej dziewczyny
Oparła się drżąca o pień jarzębiny.
Na pałającym gorączkowo łonie
Splotła kurczowo spracowane dłonie.
A on ją w swe silne porwał ramiona
I tuląc namiętnie do swego łona
Szukał łakomie jej ust purpurowych,
Niby złożonych z jagód kalinowych.
Ciało dziewczęcia wstrząsa słodkie drżenie.
W tej chwili takie ona ma złudzenie,
Że się tu stacza w przepaści gwiaździste
Pan Zbigniew gładząc jej włosy faliste
Zapytał cicho, głosem słodko brzmiącym
Jakąś muzyką jej się wydającym:
"Czyś gotowa do drogi, luba moja?
Już czeka na ciebie, kareta twoja"

Do oczu dziewczęcia łzy napłynęły,
A ciało jej zimne dreszcze wstrząsnęły.
"Co łzy te w ślicznych twoich oczkach znaczą?
Czemu na mnie patrzysz z niemą rozpaczą?
Chodź, moja kochanko, już czas nam w drogę."
"Nie, pani, ja z tobą jechać nie mogę!"
Mówi dziewczę z wysiłkiem, w najwyższej męce
I z jego dłoni wyrwała swe ręce.

"Dlaczego? Czyż ja niegodny miłości
Twej?? O, skarbie mój, miej więcej litości!
Bez ciebie życie dla mnie nie istnieje!!"
Jej dziwnie słabo, na nogach się chwieje,
Modre oczy zalewają się łzami,
Lecz pomna słów babki, szepcze ustami
Z wielkiego wzruszenia nagle zbladłemi:

"Dziś zagasło me szczęście na ziemi
Gdyż muszę twą miłość odrzucić, panie!
Choć tak rozkoszne dla mnie twe kochanie,
Bo ciebie, panie, ja się dziwnie boję,
Jakie złe przeczucia ma serce moje..."
Na to on porwał ją w swe objęcia,
Szepcząc namiętnie miłości zaklęcia
I tak jej mile szeptał czułe słowa,
Że wszystko zrobić dlań była gotowa.
-------------------------------------

Gościńcem jedzie pan Zbigniew z drużyną
Sam w świetnej karecie siedzi z Krystyną.
Hej! Chyżo mknie szóstka magnackich koni,
Między cichej wioski złocistych błoni.
Krystyna w ramionach kochanka spoczywa,
Marząc o tem, jaka będzie szczęśliwa;
Nagle zadrżała i słabo krzyknęła
Bo wśród drzew przydrożnych postać mignęła
I w niej Krystyna Jędrusia poznała,
Którego niedawno jeszcze kochała.
A Zbigniew pochyla się nad  nią tkliwie,
Co jej się stało, pyta troskliwie.

"Nie pytaj mię o nic - odrzecze ona
Tylko całuj!" - On ją przywarł do łona
I twarz jej pokrywa pocałunkami,
A dziewoja z zamkniętemi oczami
Z rozkoszą pieszczocie tej się oddała
I o swym biednym Jędrku zapomniała.

Tymczasem Jędrek przez okno karety
Ujrzał postać ukochanej kobiety,
Straszne przeczucie mu oczy zaćmiło,
Ale sądził, że widzenie to było;
Jednak z sercem pełnem okropnej trwogi
Pobiegł przez dobrze sobie znane drogi
Do tej na wzgórzu stojącej lepianki,
Gdzie słodko czas spędzał obok kochanki.
Stara Magdalena go powitała
"Gdzie Krystyna?" - od progu zapytała.

"To jej nie ma!!!" - zawołał z przerażeniem
I wiedziony okropnem przypuszczeniem
Wybiegł z szeroko źrenicą rozwartą
Pędził za drużyną z duszą rozdartą.
Dawno znikł orszak Zbigniewa drużyny,
On widział wciąż postać drogiej Krystyny,
Z tą główką opartą o pańskie łono
Z omdleniem w oczach, minką rozjaśnioną.
Chciał dognać karetę on pana tego
I swą kochankę odebrać od niego.
Biegł tak długo, z całej swej młodej siły;
Aż mu biec dalej nogi odmówiły,
Już czuje, że mrok mu oczy zaćmiewa
Ale on wciąż goni orszak Zbigniewa
W uszach mu dzwoni, nogi pod nim mdleją...
Coś, niby wichry wkoło niego wieją
Przepaść bezdenna pod nim się otwiera,
A on w jej głębinę pada...umiera...
Ledwo z rozpaczy szalonej swej żywy,
Stoczył się z drogi w palące pokrzywy...
----------------------------------------

Na świat spłynęła pochmurna noc ciemna,
Zimna ponura noc jesienna
Pod czarnem niebem wicher jęczy, świszcze,
A gdzieś dziko, złowrogo sowa piszcze.
Drzewa się dziwnie w mroku nocy majaczą,
A tam w kotlinie śpiące wody płaczą.
Jakiś szmer słychać - to liście zerwane,
Tak przez czyjeś lekkie stopy trącane
Na leśnej ścieżynie z cicha szeleszczą;
Lecz któż by śmiał iść w taką noc złowieszczą?
Jakaś ciemna postać smukła i blada,
Niby z tych greckich baśni dryada,
Szła leśną ścieżyną cicho, powiewnie,
Przy łonie jej dziecię kwiliło rzewnie.
Na próżno matka ukoić starała,
W piersi zgłodniałej pokarmu nie miała.
Wtem wicher na chwilę rozpędził chmury
I srebrno-blady księżyc wyjrzał z góry.
Wyraźniej się postać zamajaczyła
Tą biedną niewiastą Krystyna była...
Lecz to nie ta hoża, śliczna dziewica,
Teraz zwiędłe i blade miała lica,
A czoło zmarszczkami troski zorane,
Zaś oczu bławaty łzami spłukane.
Swą miłość, piękność oddała dla pana
Teraz haniebnie przezeń zapomniana,
Wraca w rodzinne, opuszczone progi
Niosąc swój ciężar haniebny, lecz drogi.

Oto już chatka wśród nocy majaczy.
Krystyna z błyskiem nadziei w rozpaczy
Przyspiesza kroku i z uwagą słucha
Zali szczekanie Burka nie usłysze?
Ale dokoła noc ciemna i głucha,
Tylko wiatr szumiąc drzewami kołysze.
Krystyna weszła na chatki swej wzgórze,
Widzi: chwastami obrosłe podwórze,
Chatka na ziemi leży wywrócona,
Pewnie przez burzę i wichry zwalona.
Biedna Krystyna w rozpaczy stanęła,
Kwilące dziecię do piersi cisnęła,
Rozszerzonemi szeroko oczami
Patrzyła w niebo osnute chmurami-
Wstrząsały ją dreszcze nocnego chłodu,
Widziała groźne widmo nędzy, głodu...
Nagle zachwiała się, jak lilia zbladła
I martwa przy gruzach chatki upadła.

Dziecię na łonie jej rzewnie płakało
Lecz cichło powoli, zesztywniało.
Nad zgonem Krystyny łkał wiatr burzliwy,
A jemu wtórował puchacz jękliwy.
Zaś srebrne blaski bladego księżyca
Były tych dwojga nieszczęsnych gromnica...
Pieśń pogrzebową im bory szumiały,
Pacierze fale strumyka szeptały...


piątek, 30 sierpnia 2013

Poezje I


Wiosna 
(z 1918)

Dokoła wiosna promienieje,
Takiem weselem natura brzmi!
Ale po świecie krew się leje
I potokami płyną łzy...

Szmaragdowe zakwitły łąki,
Hymnem radości szumi gaj,
Wesoło śpiewają skowronki,
Natura woła: wiosna, maj!

A tam w okopach huczą działa,
Wiatr niesie odór rozlanej krwi,
Leżą stosy ludzkiego ciała
I echo płaczu ciągle brzmi...

Nad synem matka łamie ręce
Dziatwa nad ojcem wylewa łzy,
Żona po mężu mdleje w męce,
Świat cały ogniem wojny drży.

A wiosenka do nas się śmieje,
Taką cudowną kolorów grą,
Słońcem, weselem świat jaśnieje,
Zaś jęki, płaczy wszędzie brzmią....

***

Dumka kochanki
(1918 rok)

Już spłynął na ziemię
Ten wieczór liljowy
Z głębin nieba wyjrzał
Księżyc złotogłowy;

Powiewny zefirek
Wśród liści szeleści
I lekkim muśnięciem
Śpiące kwiaty pieści.

Szemrzą melodyjnie
Jeziora fale,
Odzywa się słowik
Gdzieś w ustronnej dali;

Nad wodną tonią
Mgły cicho pląsają,
W srebrzystej murawie
Koniki strzykają.

Ja siedzę samotna
Śląc tęskne spojrzenie,
Moją duszę gniecie
Smutek i cierpienie;

Gdyż wspominam mego
Życia słodkie chwile,
Które tak zniknęły
Jak barwne motyle.

Był takiż sam wieczór
Cudowny majowy
I księżyc jak teraz
Blask rzucał liljowy.

Jak dziś tu dzwonił
Słodki śpiew słowika.
Wonie róż płynęły
Z powiewem wietrzyka.

Tą ciemną aleją
My szliśmy we dwoje,
W upojeniu jakiemś
Byliśmy oboje.

On dawno mię kochał
Gorącą miłością.
Me serce do niego
Biło wzajemnością.

A wtedy, w ten cudny
Wieczór księżycowy,
On miłość swą wyznał
Ognistemi słowy.

I wówczas dni szczęścia
Dla nas zaświeciły,
Które tak urocze
Jak sny marzeń były!!

Lecz jak krótko trwały
Tego szczęścia chwile?
Mego najmilszego schowano w mogile.

Kula bolszewicka
W bitwie go zabiła
I na zawsze szczęście moje zniweczyła...

***


Wołanie Polski do Boga
(1918 rok)

Ojcze nasz, Ojcze
Miłosierny Boże,
Czy kiedyś na Polską
Błysną nowe zorze?

Patrz, już krwi naszej
Popłynęły rzeki
A świt Zmartwychwstania
Tak jeszcze daleki...

Dosyć nas, Ojcze
Tak karać surowo,
Ześlij, o Panie
Jutrzenkę nam nową!

Spójrz, jak zdeptany
Nasz Polski Kraj drogi
W gruzy zniszczony
Od ognia pożogi...

Spójrz na łzy nasze
O Boże miłości!
Na te mogiły
Obrońców Wolności!

Na zimną Syberię
Gdzie zmarli wygnańcy
I na te obecne
Okopy i szańcy.

Gdzie brat przeciw bratu
Mordercze śle strzały,
Z nadzieją, że z krwi ich wzleci Orzeł Biały...

Spójrz na zgłodniałe
nasze polskie dzieci
Czyż nowa jutrzenka dla nich nie zaświeci?

Ojcze, nasz Ojcze!
Miłosierny Panie!
Wysłuchaj nasze
Błagalne wołanie!

Niech nasza Ojczyzna
Tak uciemiężona
Będzie wolnością
Znowu uwieńczona...

***


Z jesiennym wiatrem
(1918 rok)

Szumi jesienny wiatr ponury,
Gałęzie drzew do ziemi gnie,
Pędzi i szarpie ciemne chmury,
Wściekle pożółkłe liście rwie.

Siedzę w oknie pokoju mego,
Patrzę jak w szyby dzwoni deszcz,
Słucham poszumu jesiennego,
Ciało me zimny wstrząsa dreszcz...

Myślą swą błądzę hen! za tymi,
Co są wezwani w krwawy bój,
Ach! przecież on jest razem z nimi
On ukochany, luby mój!

I nie wiem teraz, gdzie przebywa
Zali z wrogami walczy on?
Czy w ziemi wiecznym snem spoczywa?
Znalazłszy w polu walki zgon...

Wiatr jęczy, wyje za oknami
A w polu zimny deszcz i mgła,
Mkną ciemne chmury za chmurami
Z oczu mych ciężka spływa łza...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Wstęp



Strona tytułowa rękopisu

Znika wiosna mego życia i rój marzeń świetlanych z niej... Długo, długo z dziecinnych prawie lat drugiem mem życiem, jego szczęście i poezja to były moje marzenia... Rzeczywistość, szara, posępna, bezbarwna rzeczywistość ciążyła jak zmora nade mną, dając mi tylko gorycz, łzy i rozczarowanie - czułam apatię do niej i nudę, ta moja tęsknica, takim ciężarem przytłaczająca duszę znajdowała ciche ukojenie tylko w marzeniach...
 Wówczas mój duch unosił się hen! tam nad poziomy, w tę dal błękitną abstrakcji - i bujał jak lazurowy ptak w tęczowych krainach fantazji, z dala od tej ponurej życiowej prozy... Wtedy na chwilę zapominałam smutnej swej doli, zmarnowanej młodości, zwichrzonych nadziei - chodząc samotna wśród łanów, lub lasów snułam przędzę marzeń, nigdy nie ziszczonych, ani też zastanawiając się nad tem, jak one są dla mnie dościgłe, pono bajką dla wyobraźni.
 Ta bolesna tęsknica niosąca mnie w abstrakcje tak uciskać zaczęła mój duch, że zapragnął ujścia - i znalazł je w poezji. Określałam je w wierszach mdłych, pozbawionych górnolotnego stylu, tej wdzięcznej harmonii barwnych wyrazów, lecz miałam w sobie dumę poetki, w głębi duszy nosiłam dla siebie ten zaszczytny tytuł i wyobrażałam sobie, że czasem dorównam może naszym wieszczkom. W późniejszym czasie przekonałam się, że jestem tylko wierszokletką i nie miałam danych, ani kwalifikacji, ni też męstwa i wytrwałości dążąc do szczeblu romantyzmu.
 Bawiłam się jeszcze w wierszoklectwo - słowa poezji wychodzące spod mego pióra były tylko smutną skargą mej duszy. I coraz rzadziej zaczęło mię nawiedzać natchnienie nim zupełnie zamarło.
Już drugi rok jak nie piszę i nie doznaję z tego powodu jakiegoś smutku, lub tęsknoty po tem zamarłem natchnieniu. To dowodzi, że nie mam w sobie duchu artystycznego, jestem tylko sentymentalna marzycielka - która szczęście i cel życia widzi tylko w miłości. Jej tęsknica, porywy ducha, smutek niczem niewytłumaczony ma źródło w pragnieniu miłości. I ja tęskniłam, marzyłam, dręczyło mię ciągłe pragnienie czegoś niedościgłego....
 Dziś jestem na schyłku dziewiczych lat. Spotkałam człowieka, którego obrałam na dozgonnego towarzysza życia mego, jutro postępuję z nim w stan małżeński... A więc nowa era dla mnie się otwiera, co mię wskaże inną drogę życia: drogę obowiązku, pracy i troski. Zstępuję w prozę najbardziej realną, ale przeznaczeniem każdej kobiety będącą - i muszę zagrzebać wszystkie fantazje mych marzeń, pogodzić się z tym losem mi danym od Boga, a ten zbiór mej improwizacji wierszyków, któremi natchnęły mię smutek, tęsknota lub bujna wyobraźnia (ta ostatnia najczęściej) upamiętnią wieczyście w tej książce zeszytowej - niech będzie dozgonną pamiątką moją ta cicha spowiedź mej duszy.

 Bronisława Sakielanka
1924 roku


Na wodzie
Barkarola (1918 r.)

Znikło słońce w tęczy chmur,
Szumi pieśń wieczorną bór,
Żabi mu wtóruje chór,
A ptaszęta dzień żegnają,
Rzewnie wdzięczny hymn śpiewają;
Hej! Popłynę zaraz w dal,
Wśród jeziora sennych fal...

Na lazurach gaśnie już
Roztopiony w złocie róż,
Tych wieczornych cudnych zórz;
Mgły, co duchów postać mają,
Cichy pląs swój zaczynają,
A ma łódka płynie w dal
Wśród jeziora srebrnych fal.

Po szafirach księżyc mknie,
Swe liliowe blaski śle,
Pogrążona ziemia w śnie,
Pieśń słowiki swą trelują,
Rybki w falach wód figlują,
A ma łódka płynie w dal
Wśród jeziora srebrnych fal.

Ucichł wszelki dzienny gwar,
Świat ten objął nocny czar.
Czas już spłynął duchów, mar...
Gwiazdy drgają niezliczone,
Promieniami roziskrzone.
A ma łódka płynie w dal
Wśród jeziora cichych fal...

piątek, 12 lipca 2013

Rozdział XXIV Burza

 Za ujściem Ronży, nieopodal plaży, na skraju boru sosnowego stoi wysokie wzgórze zwane "Olandų kepurė" (holenderska czapka). Na wierzchołku szumi kilka niebotycznych sosen. Królują tu spokój i cisza, z dala od miasteczka i sezonowego gwaru. Stąd na zachód roztacza się widok na morze. Na północ - wzrok znika we wspaniałym borze, który ciągnie się aż do granicy Łotwy. Na wschód - szeroka perspektywa okolic Połągi. Na południu- złoci się bez końca szeroka plaża, bieleją wydmy piaszczyste, majaczy w dali długie molo, za nim pawilon kąpielowy, a stąd na lewo od plaży widać Połągę w zieleni drzew i z wysoką wieżą kościoła.
 Tu w cieniu rozłożystej sosny siedzieli Włodzimierz i Marynia. Miłość i szczęście jaśniały na ich twarzach. Siedząc we dwoje w tym uroczym, zacisznym ustroniu zapomnieli o świecie całym, wpatrzeni w rysy ukochane i zasłuchani w słowa najdroższych ust.
  On leżał z głową opartą na jej kolanach, ramionami otaczał wysmukłą kibić dziewczyny, otuloną w powiewną niebieską sukienkę i nie odrywał pełnych zachwytu oczu z promieniejącej jej twarzy. Ona pieściła jego lśniące granatowo-czarne włosy z miedzianozłotym połyskiem na skrętach, nurzała cienkie długie paluszki w bujnych zwojach, to je muskała jak motyl kwiatów kielichy, to gładziła miękko i tkliwie. Już od paru godzin tu byli. Wyznawali sobie wzajemnie swoje uczucia, cierpienia i tęsknotę z tych trzech lat rozłąki, radując się tą drugą wiosną ich miłości.
- Miry, ja się boję, że to szczęście nasze jest snem momentów życia i... szara, posępna rzeczywistość zbudzi znowu z tego snu do łez i cierpienia. Chcę się śmiać, radować, a w głębi duszy cyka jakaś trwoga...?
- Jesteś melancholiczka i pesymistka, Maryniu, dlatego nie wierzysz w trwałość szczęścia.
- Możliwie. Za dużo przeniosłam już w życiu...
- Patrz w życie przez pryzmat młodości: z wiarą, nadzieją i miłością, a nie przez czarne okulary pesymizmu i melancholii, co jest cechą degeneracji ducha lub zgrzybiałości starczej. Młodość powinna śmiać się wiosną życia, promienieć radością i dobrą myślą.
Zmienił swoją pozę. Usiadł na szerokim i dużym pniu, Marynię usadowił na kolanach w półleżącej pozie. Przytulił ją do piersi. Zsunął z głowy jej wspaniałe warkocze i rozplątał je. Po chwili rozpuszczone włosy okryły Marynię jakby złotopopielatym płaszczem.
- Maryniu, jakaś ty cudna teraz! Jak ta z baśni Puszkina zaklęta królewna Ludmiła. Chyba ty jesteś tu zabłąkanym z nieba aniołem? Zwykłe śmiertelniczki z taką twarzą i takimi włosami nie spotkałem.
Pokrywał pocałunkami całą jej twarz, pieszcząc te miękkie złociste włosy. Coraz większy ogarniał go szał, coraz namiętniej ściskał ją ramionami i tulił do piersi, coraz mocniejsze i gorętsze były jego pocałunki.
Powietrze duszne i parne. Słońce skłaniające się ku zachodowi zakryły teraz czarne, groźne chmury, których dziwaczne, poszarpane grzbiety płonęły purpurą i złotem. Niebo przybrało kolor jakiś opalowy, dokoła coraz gęściej skupiały się masy chmur.
Marynia wyrwała się z ramion kochanka widząc, że traci już on przytomność. Oczy jego posiadające tę niezwykłą właściwość odbijania kolorów, miały teraz tę ciemnoliliową barwę osnutego chmurami nieba i migotały w cieniu niezmiernie długich granatowo-czarnych rzęs złotemi ognikami. Osunął się przed nią na kolana.
- Maryniu, dlaczego umykasz od moich pieszczot? Przecież jesteś już moją żoną!
- Będę twoją żoną po akcie ślubnym - Odparła z uśmiechem.
Powstał z kolan i stał przed nią oddychając ciężko. Pierś jego podnosiła się, to opadała. Złapał parę razy powietrze głęboko, rozpalonemi ustami.
- Maryniu - Mówił po chwili - Nie bądź purytanką...Bądź socjalistką...Co znaczą te akta!?... Te ceremonie...My się kochamy! Zrobiliśmy publiczne zrękowiny. A kościół...
- Miry, spójrz jakie przepiękne teraz morze! - Przerwała Marynia nie chcąc słuchać liberalnych wywodów ukochanego.
Włodzimierz zapatrzył się na morze jak urzeczony.
- Wspaniałe!
Istotnie morze było nadzwyczajne: w przeróżnych kolorach i cieniach, tam mieniło się barwami tęczy, gdzie indziej połyskiwało jak roztopione srebro, miejscami lśniło złotem, to krwawiło się purpurą, tam znowu czarne, bezdenne i tajemnicze jak przeznaczenie, a wszędzie rozmigotane złotemi światełkami.

Bałtyk, lipiec 2015

Powietrze stawało się coraz parniejsze. Gromady chmur skupiły się na niebie coraz cięższe, gęstsze, groźniejsze. Ta wspaniałość morza i to duszne, przesycone prądami elektrycznemi powietrze działały coraz więcej na bujny temperament Gajżułłda i senną zmysłowość Maryni.
- Maryniu, to bajeczne morze, to wspaniałe niebo i to malownicze ustronie, to dekoracja naszej miłości, nasze ślubne łoże...
Upadł znowu przed nią na kolana.
- Kocham ciebie! Kocham! Kocham!
Klęcząc opasał ją ramionami jak obręczą stalową, wpił się zębami w jej udo przegryzając sukienkę, majteczki i skórę do krwi.
Marynia krzyknęła boleśnie. Taki pocałunek sprawiał jej ból a nie rozkosz. Ona nie była z tego gatunku co Gertruda - kobieta, którą podniecał sadyzm. Ona lubiła pieszczoty płomienne lecz subtelne. Odepchnęła od od siebie szorstko, gotową była kopnąć go nogą jak natrętnego psa.
- Idź ode mnie! Paskudny jesteś!...Wstrętny!...Nie lubię!...
Odwróciła się od niego i najszybszym oddalała się krokiem.
Przeraził się. Myślał, że obraził ją bardzo i odchodzi od niego na zawsze. Dognał ją. Rymnął jak długi do jej nóg całując stopy.
- Maryś! Przebacz!...Nie gniewaj się!... Nie odchodź!... Bo palnę sobie w łeb u nóg twoich - I lufę rewolweru skierował do swej skroni.
Przerażona Marynia zatrzymała jego rękę obiema dłońmi. Strzał huknął w powietrze. Półomdlałe z trwogi o życie najukochańszego dziewczę przywarło się do jego piersi łkając:
- Miry! Miry! Jeżeli chcesz targnąć się na swoje życie, wpierw mnie zabij. Tyś dla mnie wszystko!!...
Zaśmiał się kurczowo, tym śmiechem właściwym mężczyznom w podniecie najwyższej. Objął ją gwałtownie ramionami i udami. Szeptał gorączkowo, urywanie, nieprzytomnie:
- Maryś! Ty i ja - to jedna istota!...Szaleję!... Ty moja na zawsze!...Nie krępuj  miłości!
Gniótł ją uściskami do bólu. Miażdżył pocałunkami... Twarz miał teraz purpurową, żyły mu nabrzmiały na skroniach, a oczy płonęły i mieniły się fosforycznymi blaskami.
Marynia próbowała jeszcze się bronić lecz nie mogła ani poruszyć się w tych żywych okowach! Wreszcie ściągnął jej z ramion sukienkę i naramienniki stanika obnażając piersi. Upadł z nią na darninę nieprzytomny z szału.
Wtem czerwono-liliowy widnokręg na  zachodzie przeciął potrójny zygzak jaskrawy i głuchy odezwał się grom.
- Miry, przestań!...Opanuj się!...Znienawidzę ciebie, jeżeli ty...
- Najukochańsza! Troszeczkę...Przy tej harmonii burzy pojmy się czarem i rozkoszą miłości naszej...
Jakiś dziki, szaleńczy śmiech zadzwonił nad ich głową. Świsnął kamyk i spadł tuż przy skroni Włodzimierza.
Ten śmiech i kamień wytrzeźwił ich oboje. O kilka kroków pod sosną stał oparty o pień drzewa artysta-malarz Turwidas. Twarz jego skrzywiona była bólem, szyderstwem i wściekłością. Obłęd miał w oczach, włosy rozwiane spadające w nieładzie na czoło i boki twarzy.
Zmieszana okropnie Marynia przykryła nagość swoją płaszczem włosów. Gajżułłd zerwał się i z zaciśniętymi pięściami podszedł do artysty.
- Chciałeś mnie kamieniem przybić, ty idioto skończony! Ja cię teraz tak wypalantuję, że nie zapomnisz to lanie do śmierci.
Zakasał rękawy i splunął w obie dłonie, gotując się do bicia.
Marynia zerwała się jak oparzona i stanęła pomiędzy nimi.
- Miry, proszę ciebie!... Przez wzgląd na mój spokój o nie podnoś na niego ręki.
- On chciał kamieniem rozbić mnie czaszkę.
- Ale nie trafił, więc daj za wygrane...Jeżeli mnie kochasz - proszę ciebie, ustąp tym razem jemu i odejdźmy stąd, bo straszna burza nadchodzi, a ja tak się boję!...
 Jak na odpowiedź Maryni zajaśniała znowu błyskawica i złowrogo zagrzmiał piorun. Ściemniało jak w mroku nocy. Jakieś ciężkie, posępne westchnienie uniosło się nad przyrodą, a potem groźny przeciągły szum. Morze wzdęło się nagle i podniosło jak olbrzymia wodna góra a potem załamało się w tysiące fal. Wicher szalone rozpoczął harce. Morze zahuczało straszliwie. Potężne, spienione fale rwały, goniły jedna drugą i nadpędzały, tworząc jakieś niesamowite wodne olbrzymy, skały, góry, przepaście. Z rykiem przerażającym biły o brzeg zalewając pół plaży, aż do wydm. Cienie mroku rozświetlały jaskrawym światłem błyskawice, przecinając ognistemi zygzakami złowieszcze ciemnicą swą niebo i krwawe blaski rysowały na czarnym teraz jak otchłań bezdenna morzu, spienionym bałwanami i rozmigotanym światełkami, podobnemi do fosforycznych ogników. Za bezustannemi rakietami błyskawic grzmiały pioruny. Grzmot gromów, wycie i gwizdy wichury łączyły się z rykiem fal. Przed chwilą jakby uśpiona ciszą przyroda rozszalała teraz zbudzona piekielną muzyką burzy.

Bałtyk, lipiec 2015
Włodzimierza przeszedł szał zmysłów, teraz szalał z zachwytu.
- Maryniu! Jak cudnie!...Bajecznie! Maryniu!
Był jak w ekstazie patrząc na te cuda morza wzburzonego. Rozwiały się jego pukle dokoła twarzy i nad czołem, w oczach płonęły ognie. Sam podobny był teraz do jakiegoś syna burzy.
A Marynia bladła i drżała całym ciałem, tuląc się do ramienia jego trwożliwie.
- Miry! Ja się boję... Idziemy!...
Zobaczył wylęknione źrenice dziewczęcia i poczuł trwożliwe drżenie jej ciała. Objął ją ramionami, śmiejąc się z cicha i całując rozpuszczone jej włosy. Ten obraz burzy nad morzem i postać tej ślicznej dziewczyny pod rozwiewającym się płaszczem złoto-popielatych włosów były dla niego przecudnem pięknem. Mógł godzinami patrzeć na to. Wreszcie ocknął się z tej ekstazy zachwytu.
- Maleńka moja! Ptaszyno złota! Daruj mój egoizm...Upajając się wspaniałością burzy nadmorskiej nie pomyślałem, że ty się trwożysz i chłód cię przejmuje pod wichrami w tej muślinowej sukience.
Zdjął swoją huzarkę, otulił nią dzieweczkę, potem wziął Marynię na ręce i niósł ją powrotną drogą, plażą nad wydmami. Aż tam dopływały do nich wzburzone fale.
- Miry, ja pójdę...Ty się bardzo zmęczysz. To ciężar przecież.
- Nie, nie! Gdy się zmęczę, wtedy puszczę. Mnie tak przyjemnie unosić w ramionach najmilszą Marysieńkę moją! A tyś taka leciuchna jak mała koteczka.
Nad nimi latały błyskawice, huczały gromy i szumiał wicher, a u ich stóp rozbryzgiwały się z łoskotem ogłuszającym szalejące fale.
 Malarz Turwidas pozostał oparty o pień sosnowy. Odprowadzał oczyma, dopóki te dwie sylwetki nie rozpłynęły się w mrokach z dala od niego. Goniące tę parę spojrzenie miało wyraz skazańca na męki śmiertelne. On mieszkając w rybackiej chacie z dala od miasteczka nie wiedział o ostatnich wypadkach, jakie zaszły w Połądze: porwaniu Maryni i zrękowinach jej z Gajżułłdem. Nie spotykał się z nią po tej ostatniej ich rozmowie, gdy czytał swój pamiętnik i wyznał uczucie. Ten zawód w miłości był największym cieniem jego młodego życia. Przechorował obłożnie to przeżycie swoje i dopiero dzisiaj opuścił łóżko. Chciał już wracać do Mariampola lecz zatrzymała go tu jeszcze nadzieja spotkania Maryni. Chciał zobaczyć ją chociaż z daleka, może po raz ostatni usłyszeć jej głos miły, choć kilka minut poić się spojrzeniem tych chabrowych oczu.
 Podchodził do okna jej pokoju w willi Kestutis, daremnie wyczekiwał kilka godzin. Nie zobaczył jej. Orkiestra wojskowa po 16 sierpnia już nie grała w lasku przed sanatorium jak przedtem, więc nie było zbiorowego miejsca, gdzie w godzinach muzyki można tam było odnaleźć wszystkich letników. Myślał, że wyjechała już ona z Połągi jak większość sezonowych gości. I raptem - taka straszliwa niespodzianka, tu w jego najulubieńszym zakątku okolic Połągi, na "Olandų kepurė". Wolał gdyby grom w niego uderzył, byłby wtedy trupem martwym bez czucia, a teraz jest trupem żyjącym.
Zachwiał się świat cały w jego duszy. Nie świat przyrody (przyroda zawsze była i jest dla niego pięknem i kochaniem). On znienawidził w tym wstrząsie swoim ludzkość całą, a przede wszystkim kobiety. W tych najdoskonalszych stworzeniach świata jakiemi jest istota człowieka, on widział teraz koszmar, nędzę, brud. W kobietach widział ohydne płazy, bestialskie samice.
Marynię uważał za ideał, bożyszcze, cud upostaciowiony, a ona okazała się taką samą wszetecznicą jak każda brukowa dziewczyna.
Jeżeli ona, Stargwiłłówna, jedna z najstarszych rodów herbowych w Litwie jest wyuzdaną samicą, na równi z wszystkiemi dziesiątkami kochanek Gajżułłda, to gdzież ta opiewana przez poetów i wymarzona przez artystów dziewiczość, te niebianki w postaci kobiecej.
Wpił palce we wzburzone włosy i zawył dziko jak nieszczęśliwy pies błędny. Wył z suchemi oczyma, wył całym gardłem. To wycie nieszczęsnego artysty wśród tej burzliwej nocy zlewało się z hukiem  gromów, gwizdem wichury i szumem wzbudzonych fal. Patrzył na ten wspaniały widok wzburzonego morza pod burzą niebios i wył znowu z krótkiemi przerwami. Potem mówił donośnym głosem do tej szalejącej burzy:
- Ty burzo wspaniała i straszna, co sypiesz z chmur gromy, burzysz wody, topisz okręta, wyrywasz drzewa z korzeniem i łamiesz nieraz najpotężniejsze dęby, grasz w wichrami, zaciemniasz słońce - stuknij piorunem siarczystym w tę niebotyczną sosnę, pod którą ja stoję i zabij mnie. Niech ciało moje żrą tu mewy i kruki, a kości rozwleczą zgłodniałe wilki z tych ciemnych borów. Wtedy z kajdan zmysłów wyzwolisz mego ducha i on wraz z wichrem twoim szybować będzie w przestrzeni chmur, gwiazd i błękitów. Ulotni się od tego kału ludzkiego, który zgniliznę brudu toczy w piersi Matki-Ziemi. Uuuu! Uuuu!
Ogromna ognista kula złowieszczym gwizdem przeszyła powietrze. Leci chyżej strzały w stronę rozpaczającego artysty, lecz minęła go, a uderzyła w ten duży pień, gdzie siedzieli Włodzimierz i Marynia. Huk straszliwy wstrząsnął ziemią, jaskrawe światło na chwilę oślepiło szeroko otwarte oczy artysty. Zatrąbiło mu w uszach i uczuł w głowie zamęt ogłuszający. Na kilka minut od wstrząsu tego zesztywniało całe ciało jego, tak blisko przelatująca energia piorunowa odebrała mu władzę w rękach i nogach. Upadł na darninę bez czucia jak kłoda. A z pnia buchnęły czerwone płomienie oświetlając mistycznie cały szczyt wzgórza "Olandų kepurė".
Tętent kopyt końskich i przy blasku płonącego pnia ukazała się amazonka w granatowym amazońskim kostiumie, amarantowej czapce i takiegoż koloru długa gaza uwiązana pod szyją powiewała nad jej piersią. Wiatr rozplótł cztery warkocze i rozwiewał wzburzone włosy dokoła jej postaci. Wyglądała jak bogini Dyana. To była Bronka. Dzisiaj przyjechała mamusia, żeby ją zabrać do Pogelind, bo sezon już się kończy, a ona nic nie zyskała na tym sezonie, tylko do reszty straciła z tym diabelskim kapitanem.
Córunia uprosiła dobrą panią Joannę, żeby tę noc jeszcze spędzić w Połądze. Chodziło jej o to, żeby pohasać konno na plaży, gdy Herolinga wypocznie z drogi. Machnęła aż do łotewskiej granicy. W powrotnej drodze złapała ją burza i przy tej hucznej symfonii burzliwej nocy mknęła z  wichrem na koniu jak duszek nocny z bajki. Ona lubiła burzę jak Gajżułłd, nie bała się gromów, ani ryku fal. Amatorka silnych wrażeń była teraz w swoim żywiole. Zobaczyła płomień na "Olandų kepurė" i wjechała na to wzgórze, aby zobaczyć z bliska ten dziwny ogień piorunowy.
Aż tu widzi pod drzewem mężczyznę leżącego jak nieboszczyk. Co to? Czy piorun w niego uderzył?
Zeskoczyła z Herolingi jak kozak i nachyliła się nad leżącym.
- O mój Boże! Toż to wielbiciel Maryni, malarz Turwidas! Jaki blady! Czy żyje?
Dotknęła jego czoła i twarzy, ciepłe jeszcze. Położyła rękę na sercu. Bije trochę za leniwie. Więc żyje, ogłuszył go widocznie piorun, który stuknął tak blisko.
Rozpięła koszulę na jego piersiach, wilgotną ziemią masażowała mu ramiona, ręce, pierś i nogi, żeby przywrócić do życia. Pomogło to prędko. Otworzył oczy. Chwilę patrzył na nią nieprzytomnie, a potem ze zdziwieniem. Był jeszcze bardzo blady, ale krew zaczynała już wracać do twarzy i barwić policzki.
- Dlaczego pan obrałeś sobie miejsce pod taką wysoką sosną? Czyż nie wiesz z fizyki, że to bardzo niebezpieczne podczas burzy?
- Właśnie, chciałem żeby mię piorun uderzył. Wołałem o to burzę, błagałem... A ten dureń wolał w martwy pień stuknąć, jak w człowieka chcącego śmierci.
Bronka spostrzegła kilka suchych gałęzi i dorzuciła je do dogasających płomieni. Buchnęło znowu ogniem i oświetliło wierzchołek wzgórza.
- To jesteś pan skończonym głupcem, jeżeli chciałeś pod piorunem umrzeć z powodu zrękowin Maryni z Gajżułłdem.
- Może być, że już zwariowałem.
- A więc idź pan wykąpać się w tych wzburzonych falach, to oprzytomniejesz.
- Czego pani chcesz ode mnie?!
- Jesteś ładnym i utalentowanym chłopcem, więc chcę żebyś rozumnym był, żebyś żył, rozwijał swój talent i pracował dla Litwy.
Popatrzył teraz na nią uważniej. Nieprzeciętna dziewczyna i postacią swoją i indywidualnością - pomyślał z pewnym uznaniem. Nagle przypomniał, że i ona romansuje z Gajżułłdem. Wezbrała w nim znowu gorycz wielka i chciał pokryć ironią.
- A pani w jakim celu hasasz w taką burzę na koniu nad morzem? Chyba szukasz w tej rozszalałej przyrodzie ukojenia bólu złamanego serca?
Bronka podrzuciła znowu gałęzi kilka do ognia.
- Z czego pan wnosisz o burzy mego serca?
- Bo i pani kochasz się w Gajżułłdzie i cierpisz nad jego zdradą.
- Żadnego zawodu Gajżułłd mi nie zrobił. Nigdy nie tumanił mnie miłością, ani czynił obietnic matrymonialnych. Bawił się jeno mną, a ja bawiłam się nim. I było nam obojgu dobrze - bez obowiązków i odpowiedzialności. Nie robił przede mną tajemnic w uczuciach swoich do Maryni. Owszem, zwierzał się szczerze, iż to była jego narzeczona i jest jedyną kobietą, którą naprawdę kocha. Odnowili tę miłość wzajemną i - Boże im dopomóż! - jak najserdeczniej im obojgu życzę.
- I panią to nie boli?
- Bynajmniej, momenty szczęścia nie mogą być długotrwałe, wtedy straciłyby swoją cenę.
- W takim razie pani Gajżułłda nie kochasz.
- Owszem, kocham nawet bardzo. Ale kocham go rozsądnie i bez egoizmu własnego.
- Miłość zawsze ma podłoże egoizmu, jeżeli jest prawdziwą.
- Odwrotnie. Miłość na podłożu egoizmu jest tylko uczuciem samczym.
- Zaprawdę, oryginalne pani masz poglądy.
- Możliwe, że nie jestem tuzinkową. Mam więc i w uczuciach erotycznych własną indywidualność.
Turwidas przypatrywał się jej z wzrastającym zajęciem.
- Oryginalna, ciekawa dziewczyna - Myślał. - Ten szatański Don Juan i taką wchłonął.
Nienawidził Gajżułłda w danym momencie tak, jak tylko Litwin nienawidzić może największego wroga. A Bronka wrzuciła do ognia ostatnią gałązkę suchą i mówiła dalej:
- Pan jesteś artystą i też masz odrębną indywidualność od ludzi tuzinkowych. Więc nie bądź w uczuciach swoich głupcem. Pamiętaj, że Marynia kocha Gajżułłda od kilku lat, nie zazdrość im i nie myśl o samobójstwie. Wstań i idź do mieszkania swego w tym rybackim idyllicznym domku. A jutro jedź do Kowna. Proś władze o stipendium zagraniczne do Monachium (1) czy Paryża i rozwijaj swój talent. Miłość do Maryni wylej na płótnie. Cierpienia swoje ofiaruj dla sztuki ojczystej, a staniesz się wówczas potęgą malarską w Litwie. Nie siedź tu jak potępieniec, zaraz będzie ulewa, to zmokniesz jak szczur wodny.  Martwić się tak dla kobiety to absurd, brak wszelkiej męskiej woli. A Litwini, chłopscy synowie to był zawsze naród mężny i zdolny. Ja też wyjeżdżam jutro. Dla oderwania myśli przyjedź pan do nas na parę dni, poznasz naszą okolicę, która jest chyba jedną z najpiękniejszych  miejscowości Żemajtiji.
Podała mu na pożegnanie rękę, wskoczyła na siodło i pomknęła brzegiem morza. Błyskawice oświetlały jej drogę, a burza dokoła grała wspaniałą symfonię przeróżnych poszumów i głosów. Zawracając ku miasteczku nadpędziła Gajżułłda z Marynią. Szli przytuleni do siebie - ramię przy ramieniu, głowa przy głowie. Kurcz bolesny ścisnął serce Bronki, lecz mijając ich rzuciła z uśmiechem ze sztuczną wesołością w głosie.
- Witam z burzliwym wieczorem! Bajeczny spacer, prawda?
- Czy nie boisz się burzy, gdy większość kobiet mdleje przy huku gromów? - Zawołał za nią Włodzimierz.
- Burza to symfonia mojej duszy - Odpowiedziała Bronka i znikła w cieniach nocy.
Widok Bronki zawsze jakimś prądem ognistym przeszywał jego zmysły i duszę po raz setny chyba, zazgrzytał w istocie jego ten ból buntu przeciwko ustrojom europejskim: dlaczego nie ma swobody wolnej miłości tak jak głosi komunizm, albo haremów jak w krajach muzułmańskich.
A Pranas Turwidas - gdy znikła z jego oczu sylwetka Bronki - wstał ciężko z darniny i szedł brzegiem wód lubując się tym niezwykłym we wspaniałości swojej obrazem wzburzonego morza.
Rozumował: burza wstrząsa takim ogromem jak przyroda, cóż dziwnego, że burza uczuć wstrząsa istotą ludzką jeszcze silniej. Człowiek przecież takie malutki, taki słaby wobec ogromu i potęgi świata.
Burza piorunowa z wolna się oddalała, natomiast zaczęła się rzęsista ulewa.

 Gajżułłd i Marynia ledwo zdążyli przed ulewą wpaść do willi Znicz. Zjedli kolację, powiedzieli sobie czule "dobranoc" i rozeszli się do swoich pokoi, bo obojgu chciało się bardzo spać po tych przeżyciach i bezsennych nocach.
Marynia miała pokój na pierwszym piętrze, Włodzimierz w wieży.

Pałanga, lipiec 2015


- Choć jedną noc w Połądze prześpię normalnie - Rzekł do siebie półgłosem oficer, zamykając drzwi.
Z popchnięciem klamki zaszeleścił papier spadający na podłogę. Wchodzący do pokoju ze swoim panem Amar szczeknął  i podniósł w zębach żółtą zaklejoną kopertę.
- Grzeczny jesteś, mój przyjacielu! - Poklepał psa po karku, pogłaskał głowę i przejął z jego pyska list. Spojrzał na charakter pisma i przybladł, a brwi jego ściągnęły się w ponurą bruzdę.
- Jaki diabeł przyniósł ją do Połągi?!
Siadł w fotelu, rozdarł kopertę i przebiegał oczyma dziwaczne, zygzakowate pismo. Taki charakter grafologiczny był Gertrudy.

Połąga                                                                                               23/VIII-22 r.
Czekam Ciebie do 10.30 (22.30). Jeżeli nie przyjdziesz, zdemaskowane będą wszystkie twoje wyczyny...
Mój adres: ul. Pusyno, ostatni dom przy lesie, pokój na strychu. Na dole drzwi wejściowe od ganku frontowego będą nie zamknięte. Nie opóźniaj się!
Gertruda

Zmiął ten list z wściekłością, podarł na drobne kawałki i wrzucił do śmietniczki. Zgasił lampę. Siedział jeszcze długo w fotelu i coś kombinował z natężeniem myśli, paląc papierosy jeden za drugim, co było oznaką u niego silnego zdenerwowania. Oczy jego jarzyły w ciemności jak wilcze ślepia. Wreszcie mruknął do siebie:
- Tak, trzeba chociaż raz skończyć z nią na zawsze.
---------------------------------------------------

W niedużym pokoju na strychu ustronnego domku przy lesie, lampka pod czerwonym abażurem rzuca krwawy półmrok. Gertruda siedzi na kozetce w półleżącej pozie z głową wspartą na dłoni i słucha symfonii burzliwej nocy. Ta burza nadmorska tak harmonizuje z jej ducha nastrojem. I w niej skowycze ból jak ta wichura, serce płacze i łka jak ta dzwoniąca o szyby ulewa, ryczy wściekłość jak to wzburzone morze, a dokoła duszy całej mrok ponury jak cienie tej nocy.
Cały system nerwów w jednym napięty teraz kierunku: oczekiwanie...
Przyjdzie On czy nie?
Po co zrobiła mu pogróżkę?! Na przekór może nie przyjść, aby pokazać że sobie nic z jej groźby nie robi.
Trzeba było napisać "pilna bardzo sprawa"... Wtedy przyszedłby przez ciekawość.
Jeżeli nie przyjdzie - jak go uśmiercić i gdzie?
Z rewolweru na ulicy czy gdzie bądź, byle raz z nim skończyć. Ale śmierć taka bez zadowolenia dla niej. Ona chce go uśmiercić powoli za pomocą noża fińskiego, żeby jak najdłużej konał.
Gdyby On nie był taki nieufny i ostrożny, uśpiłaby go za pomocą narkotyku, a potem wykastrowała jak wieprza. Najwspanialsza to byłaby jemu kara, ani jej, ani innym kobietom.
Na samą myśl takiej operacji tego demona czuje podnietę zmysłów. Lecz odkąd powaśniły się ich stosunki, Dżari nie przyjmuje od niej nigdy żadnych poczęstunków. Sama winna tej jego nieufności, w tym czasokresie ich namiętnego romansu zwierzała się przed nim ze wszystkich hec i podłostek swoich dokonanych w Rosji. Powiedział raz jej w oczy, że ona chętnie zrobiłaby mu coś złego i Gertruda mu nie zaprzeczyła.
Z tą chęcią niezłomną w zamordowaniu Włodzimierza łączyło się też upragnienie zmysłowe, żeby po raz ostatni oszołomić się z nim seksualnie.
Pod podłogą jej pokoju, gdzie znajduje się mieszkanie właścicielek tego domku, słyszy Gertruda jak zegar ścienny wybił godzinę 10. Spogląda co chwila na swój ręczny zegarek. Już 10.30.
Otworzyła okno i patrzy w cienie nocy natężając wzrok i słuch. Nie słychać żywej duszy i nie widać, tylko szumią szarpane wiatrem sosny, gwiżdże wichura, huczy morze, chlipie deszczem.
Już bije 11 (23).
- Nie przyjdzie, nie ma co czekać!
Zielono-rude oczy Gertrudy zaświeciły jak błędne ogniki na moczarach.
Pójdzie sama do niego. Może drzwi będą zamknięte od przedsionka? To nic. Zrobi hałas na całą willę i będą musieli ją wpuścić. Gdyby nie wpuścili, powybija tam wszystkie okna. Niech ją aresztują, pójdzie do więzienia lecz po jego trupie!
Okala swoją kibić skórzanym pasem żołnierskim z dwoma futerałami. Do prawego futerału kładzie rewolwer, do lewego ostry i długi nóż fiński. Naciąga na siebie deszczochronny płaszcz popielaty, tak samo ze spiczastym kapturem, jak Gajżułłda. Bierze za klamkę, otwiera drzwi.
A tam na dole też drzwi skrzypnęły cichutko. Zamajaczyła w ciemnościach wysoka czarna sylwetka i bezszelestnie posunęła się po schodach.
- On!!!
Na kilka sekund w Gertrudzie zesztywniały wszystkie członki, tylko serce biło straszliwie. Cofnęła się parę kroków, dygocąc całym ciałem.
Na progu stanął Dżari otulony czarnym płaszczem, twarz zakapturzona do niepoznania, tylko fosforyzowały spod tego kaptura oczy. W tym momencie czarne jak niebo schyłkowe w noc listopadową. Może minutę mierzyli się oczyma w milczeniu. Z jej źrenic znikły teraz wszystkie inne uczucia, pozostało jeno błaganie jakieś z obłędną namiętnością. A on? Zwęził po swojemu oczy, żeby ukryć prawdziwy ich wyraz. Wreszcie przemówił pierwszy.
- Zawezwałaś mię Gerdo aż z pogróżką...A zamiast czekać wybierałaś się gdzieś iść, zwieać ode mnie?
Uśmiechnął się do niej tym jednym z swoich najbardziej miłym uśmiechem. Twarz miał filmową, z odmiennymi postaciami i uśmiechał się szydersko jak satyryk, ironicznie jak sceptyk, filuternie jak sowizdrzał, zalotnie jak Casanova (2), smętnie jak promyk zza chmur, promiennie jak wiosenny poranek, wyniośle jak monarcha, szelmowsko jak mefistofel, słodko-serdecznie jak miłe pieszczotliwe dziecko. Właście teraz taki uśmiech tkliwo-słodki przesłał Gertrudzie.
Ten uśmiech miodowy uśmierzył na razie całą burzę złości w jej osobie.
- Dżari! Dżari! Najdroższy! Przyszłeś do mnie w taką noc burzliwą, w taką ulewę!
I z impetem rzuciła mu się na szyję. Roześmiał się tym swoim "chachacha".
- Płaszczem tulisz się do płaszcza i to mokrego.
Niby ją obejmując ściągnął z niej w okamgnieniu płaszcz i zobaczył jak była uzbrojona.
- Cóż to? Na jakąś wojenną wyprawę wybrałaś się? zapytał, przykrywając jednocześnie dłońmi oba jej futerały z bronią przy żołnierskim pasie. Przeszywał teraz jej źrenice wzrokiem przenikliwym jak ostrze sztyletu.
Na twarzy Gertrudy odbiły się przestrach i zażenowanie.
- Myślałam, że już nie przyjdziesz i...
- I chciałaś w zamian przyjść do mnie, żeby zatopić ten nóż w moim brzuchu? A gdyby nie udało się z bliska, to rewolwerem tym na cel w łeb...Chachacha! Dzielnaś Gerda! "Lublu za chrabrost'"...
Błyskawicznie wyciągnął z tych futerałów rewolwer i nóż fiński.
- Jeżeli broń, to w rękach obu przeciwników. A jeżeli jeden przychodzi bezbronny, nie może pozwolić aby drugi zbliżał się z bronią, w dodatku podwójną.
Odsunął się od niej kilka kroków nie wypuszczając z rąk zabraną broń. Zdjął z siebie mokry płaszcz deszczochronny. W ten płaszcz zawinął rewolwer, a nóż wyrzucił przez okno. Usiadł wygodnie na kozetce opierając się szeroko o poręcz. Płaszcz z rewolwerem zwinięty w kłąb zasunął sobie za plecy. Był tylko w kąpielówkach i bluzie z kieszeniami, na bosych nogach sandały.
Gertruda stała chwilę bez ruchu coś myśląc. Wreszcie zbliżyła się do niego i stanąwszy tuż naprzeciwko wsparła się wyzywająco w boki, głowę lekko wstecz odrzuciła i zapytała urągliwie:
- Więc recydywa miłosna ze Stargwiłłówną?
Teraz już wiedział Gajżułłd dlaczego Gertruda tak energicznie zawezwała go do siebie. Przybrał najbardziej szyderską minę.
- A ty jaki teraz podstęp wymyślisz, żeby znowu te miłość zburzyć?
Twarz Gertrudy skurczyła się jak paszcza tygrysicy.
- O kochanki twoje nie jestem zazdrosna, bo się przyzwyczaiłam do twej muzułmańskiej natury potrzebującej haremów...
- Moje haremy tworzą kobiety podobne do ciebie, a panna Stargwiłłówna będzie moją ślubną żoną.
- Nigdy! - Krzyknęła Gertruda. - Stargwiłłówna będzie dla ciebie tylko miłośnicą krótkoczasową, taką jak jak i wszystkie inne. Ja ci nie pozwolę związać się aktem ślubnym. Nie chcesz żenić się ze mną, nie ożenisz się z żadną!
On spokojnie skrzyżował na piersiach ramiona i przypatrywał się jej z wyrazem szyderczej pogardy. Roześmiał się urągliwie nad temi słowami.
- Ty mnie zabronisz ożenić się!? Ty!? chachacha! To doskonałe! Chachacha!
Ona z pianą na ustach i wściekłością w twarzy wygrażała zaciśniętymi pięściami.
- Tak, ja!!...Ja nie pozwolę!...Zabraniam! Słyszysz, skatino? Pójdę do niej jutro - do tej bladej mary i zaprotestuję publicznie....Jak cień będę wszędzie z wami i nie dopuszczę...Czy na ulicy...Czy w kościele....Wszędzie was będę prześladować i protestować....Gdy nie pomoże hałas mój, to wydam cię w ręce Prokuratury Spraw Kryminalnych. Wszystkie wyczyny twoje we wszystkich prasach naszych opublikuję. Zgnijesz w więzieniu, a jej pysk wyparzę kwasem siarczanym, wtedy ta przeklęta buzia nie będzie korciła ciebie.
- Doprawdy!? To takie twoje projekta w tej materii?! Chachacha.
Ta szyderczość jego doprowadzała ją do furii.
- Ty myślisz, że ja żartuję? Przysięgam na cienie matki i ojca, że to zrobię, co mówię! Dlatego wezwałam ciebie, żeby zrobić to zastrzeżenie. Pójdę z tobą razem teraz do Znicza (nie odstąpię ani na chwilę)! Jutro przy mnie powiesz tej...że to był twój żart. Niech wraca do swego milionera... że ty nie myślisz się z nią ożenić. Słyszysz!? Tak musisz jej powiedzieć. Jeżeli nie zrobisz jak mówię, do wieczora następnego będziesz już w kajdankach. Rozumiesz?!
- Widzę, że ty już zwariowałaś. Pleciesz, bredzisz bez zastanowienia! Czyś ty nie rozważyła, że donosami tylko siebie zgubisz? Bo w tych naszych wyprawach twoja postać wszędzie uwydatnia się: ty podeszłaś tego agenta zagranicznego udając damę lekkich obyczajów...Ty podeszłaś tego spekulanta Mendellowicza udając Żydówkę  nieszczęśliwą, zbiegłą jako komunistka z zachodu...Ty podeszłaś księdza - bankiera...Gdy wyjedziesz z denuncjacją, ja ciebie skonfrontuję z tymi, których obrabowałem przy twojej pomocy. Oni poznają cię na pewno, a nie nikt nie pozna, ja zawsze byłem pod maską i pseudonimem Raikauskisa. Ściągnęłabyś tylko podejrzenie Prokuratury, że jesteś wspólniczką Raikauskisa, a ja potwierdzę te podejrzenia. Udowodnię twoje podstępy, namiętność i zazdrość jako pobudki do zemsty nade mną i oszczerstw. Moi przyjaciele-koledzy potwierdzą me zeznania i sądy uwierzą nie tobie, a mnie. Wydasz jeno sama siebie w ręce policji detektywnej, jak ów złodziej z opowiastki rosyjskiej, który kichnięciem wydał sam siebie w swojej kryjówce z liści tytoniu. Chachacha!
Wypowiedział głośno to o czym myślała Gertruda i czego się bała najwięcej.
- Uważałam ciebie zawsze za łotra, ale nie spodziewałam się, żeś łotr aż do takiej podłości.
- Trafiła kosa na kamień, prawda? Chacha. A ty myślałaś, że tylko twoja osoba primuje w łotrostwach, co? Chachacha.
- Możesz mi najbezczelniej urągać, gdy podstępnie rozbroiłeś. Gdybym miała przy sobie rewolwer, czy mój nóż, byłbyś na tej kozetce już trupem.
- Wiedziałem, co robię. Nie życzyłem sobie tego honoru, żeby umrzeć bez czasu z takich czcigodnych rączek jak twoje.
- A jednak rok cały całowałeś te rączki i szalałeś za ich właścicielką. Pod pieszczotą tych "czcigodnych rączek" nawet o swojej idealnej Maryni zapomniałeś i jej miłości.
- Właśnie, tego tobie do śmierci nie przebaczę, że będąc wszetecznicą i złoczynką, nieżądzą swoją ukradłaś ode mnie uczucia moje dla tego anioła i złamałaś życie tej słodkiej i szlachetnej dziewczynie, a mnie młodego, niedoświadczonego chłopca popchnęłaś w męty, rozpaliłaś zmysły, wyuzdałaś szlachetne uczucia.
W jej zielono-rudych oczach błysnęło złowieszcze zadowolenie.
- W stosunku naszym to moja największa rozkosz, że ja byłam pierwsza twoją kochanką dosłowną w dziedzinie seksualnej. Marynia miała tylko twoje uczucia psychiczne, a ja całą twą istotę - z pscyhiką i wszystkiemi zmysłami. Więc w miłości twojej górowałam nad tą lilią białą.
Teraz ona śmiała się urągliwie jak przed chwilą on. Z kolei w niego uderzyła wściekłość lecz żelazną wolą opanował się nad wybuchem. Rzekł zimnym tonem:
- Za to teraz jest najdroższą dla mnie kochanką, a za kilka tygodni ukochaną będzie małżonką. A ciebie nienawidzę i gardzę tobą.
- Wpierw padniecie trupem, ty albo ona!
Nagle pochyliła się nad nim namiętnie. Oparła ręce na jego ramionach i rozpaloną twarz o oprawie wzbudzonych ognisto-rudych włosów zbliżyła do jego twarzy, oblewając go parzącym oddechem.
- Dżari! Dżari! Ty pleciesz sam nie wiedząc co, specjalnie żeby udręczyć mię. Jesteś zbyt inteligentny, zbyt rozsądny, żebyś nie rozumiał nierealności własnych słów. Jeżeli ty rzeczywiście kochasz Stargwiłłównę, czy rozum i sumienie może pozwolić tobie zostać jej mężem z twoim charakterem: niestałością, burzliwym temperamentem i przestępstwami w przeszłości!? Zastanów się, co ta - jak powiadasz - idealna istotka będzie czuła, gdy się dowie o wszystkich wyczynach twoich?! Czy ona będzie mogła czuć się szczęśliwa z takim małżonkiem? A ty, ze swoim kogucim usposobieniem do kobiet, czy długo będziesz swojej żonie wierny?! Twierdziłeś zawsze, iż nie znosisz kobiet brzemiennych, a taka maślane, flegmatyczne typy jak twoja Marynia na pewno co półtora roku będzie wyprawiała chrzciny. Jakie więc szczęście dasz ukochanej kobiecie?! Dla swojej awanturniczej fantazji i chwilowej igraszki szału pozbawiasz tę dziewczynę milionów, rodzinnego domu (bo ojciec jej w dniu jej ślubu z tobą wyrzeknie się córki), spokoju życia. Ona tak pasuje do ciebie jak do mnie zakonnik. Jesteście przecież dwa kontrasty: psychiczne i poglądowe. W dodatku czeka was oboje niedola, bo ojciec ją wydziedziczy, gdy zostanie twoją żoną. A gdyby i nie wydziedziczył, fundusz ich stracony, gdyż majątek Stargwiłłów podlega agrarnej reformie, z 1300 ha pozostanie im tylko 150, na dwie siostry. Ty oficerem długo nie będziesz, bo władze wojskowe mają już dosyć twoich awantur. Wtedy siądziesz ze swoją żoną na 75 hektarach, oboje próżniacy i zgoła nie obznajomieni z niewielkorolną gospodarką. Oto jaka twoja i jej perspektywa przyszłości waszego życia małżeńskiego.

Zapaliła papierosa, siadła obok niego i ćmiąc dymek mówiła dalej:
- Ty wyrzekłeś przed chwilą, że mnie nienawidzisz. Właściwie, za co? Czy ja ci zrobiłam jaką krzywdę? Że wysłałam te nasze wspólne zdjęcia Maryni, uczyniłam to nie przez chęć intrygi, tylko przez miłość bezgraniczną do ciebie. I ty wtedy szalałeś za mną, więc uważałam się zupełnie w prawie bronić miłość naszą przed inną kobietą. A przecież żadna kobieta tyle dowodów przywiązania i uczuć nie dała dla ciebie. Przypomnij, ile przeżyliśmy razem niezwykłych momentów. Przez miłość ku tobie wstąpiłam jako ochotniczka do wojska i walczyłam przy twoim boku na froncie w 1920 roku w bitwach z Polakami! Razem robiliśmy w Wilnie sowizdrzalstwa na spekulantach, wytrząsając złoto z ich nabitych trzosów. Dlatego taki bogaty powróciłeś do Kowna z Wileńszczyzny. Mogłeś potem z rozpaczy po Maryni hulać i żyć na szeroką skalę, nie jak oficer demokratyczny Litwy, lecz jak admirał z carskich czasów. I potem, gdy przehulałeś zdobyte od spekulantów wileńskich złoto, pomogłam tobie znowu zdobyć pieniądze od tego gościa z zagranicy i spekulanta Mendellowicza. Dzięki temu mogłeś poza wojskowym stypendium dane tobie na akademię wojenną w Czechosłowacji kształcić się swoim kosztem w lotnictwie wraz ze swym ordynansem i hulać. A w tym roku - czy nie mnie zawdzięczając zdobyłeś dolary bankiera i mogłeś sobie żyć jak magnat, w najpiękniejszej willi, z ordynansem, koniem i psem, robić wycieczki zagraniczne i hulanki. Za co mnie więc nienawidzisz? Dowodzisz, że przeze mnie stałeś się łajdakiem i przestępcą. Bajki! Gdyby nie ja, z inną zdradziłbyś Marynię. Za piękny jesteś i za bujny masz temperament, żebyś wiernym był jednej dziewczynie i to na odległość. Wyraziłeś się też, iż gardzisz mną. Ciekawam, dlaczego? Czy za wspólne cechy nasze? My tak przedziwnie podobni jesteśmy do siebie z naszych poglądów, upodobań, namiętności i chęci do awanturek. Zupełnie ten sam temperament! Tu można zastosować do ciebie tę bajkę wierszem Kryłowa o tej małpie, która ujrzawszy w zwierciadle oblicze swoje, wstręt poczuła do tej brzydoty, nie rozumiejąc, że to odbicie jej własne.
Gajżułłd milczał jak mur, blady, z zaciśniętymi zębami. Drażniły go i bolały bardzo te słowa, gdyż były na podłożu prawdy i nie miał zaprzeczających temu argumentów.
Gertruda strząsnęła niedopalony ogarek i ciągnęła dalej:
- Ja pierwszą byłam twoją kochanką, w pełni znaczenia seksualnego. A ciebie to gniewa, że ty nie byłeś moim pierwszym kochankiem. Za to jesteś póki co ostatnim mężczyzną z którym od trzech lat romansuję i jestem wierną, nie zdradzam, pomimo takich tyranii, poniewierania i niewdzięczności. A ty ile oprócz mnie miałeś kochanek przez ten czas! Musiałbyś je rachować ołówkiem lub na liczydle. Więc i tu wystąpiło naszych szansów wyrównanie całkowite. Dlatego chociaż mię nienawidzisz i pogardzasz (co jest do nikczemności niesprawiedliwem z twojej strony), jednakże pragniesz mnie i pożądasz. Ja to wyczuwam nerwami. I to jest właśnie źródłem twojej nienawiści, albowiem chciałbyś wyrzucić całkowicie moją osobę z istoty swojej, a zmysły przeszkadzają ci, ciągną do mnie wbrew twej woli. To są, mój drogi, fluidy naszych wspólnych cech i głos przeznaczenia. Sam los zbliżył nas tak na drodze życia, iż nie może już nas nic rozłączyć, tylko śmierć. Żadna kobieta tak nie pasuje do ciebie psychicznie i fizycznie jak ja. Sam kiedyś - nie tak dawno powiedziałeś do mnie "nie spotkałem dotychczas kobiety, która dałaby mnie tyle rozkoszy, co ty..." Czy pamiętasz te słowa własne? No, widzisz! Dlatego rzuć ten swój upór zemsty bezpodstawnej i zawziętości niewłaściwej, bo i tu - w tym uporze przemawia tylko chorobliwa twoja fantazja. Jeżeli wbrew swoim poprzednim poglądom poczułeś gwałtownie aspiracje małżeńskie, to tylko moja osoba jest najodpowiedniejsza dla ciebie kandydatka na małżonkę. Ze mną nie zginiesz w żadnej okoliczności życia, jak sam już przekonałeś się o mojej energii i sprycie. Przytem, bogatszą jestem od Maryni. Ona w przyszłości będzie posiadaczką 75 hektarów ziemi, a ja jestem już dziedziczką na 140 hektarach i mam w dodatku gotówki koło 100000. Zdobyłam i to moim sprytem.
Tu opowiedziała mu ze szczegółami, jak przebrana za dyabła przeraziła na śmierć swoją babkę, jak znalazła pieniądze, zorganizowała nową służbę itd.
- Czy ta cudna Marynia twoja potrafiłaby w taki sprytny i niezbrodniczy sposób pozbawić się babki - wiedźmy, żeby się stać dziedziczką jej fortuny i znaleźć gotówkę ukrytą w pierzynie? Byłaby kopciuszkiem i niewolnicą tej starej drachły.
- Tak, do podstępów i podłości jesteś genialna. Pod tym względem górujesz chyba nad wszystkiemi kobietami w Litwie.
- Tak jak ty w tych samych zaletach górujesz chyba nad wszystkimi mężczyznami w naszym kraju. Widzisz jakimi koleżkami jesteśmy pod każdym względem! Chuchuchu! Tylko buzi dawać!
Pocałowała ogniście w usta i gadała znowu:
- Marynia to lala malowana do ramek salonowych bogatym ludziom, a ja kobieta życia - w biedzie czy w rozkoszy. Ona gra na fortepianie i śpiewa, a ja też to wykonuję nie gorzej od niej. Nie ustępuję jej w edukacji ani w wykwincie. Ona ładniejszą ma buzię, a ja ładniejsze mam ciało. Sam mówiłeś, że nie spotykałeś kobiety lepiej zbudowanej ode mnie. Możeś zapomniał o liniach moich kształtów? To przypomnij sobie. Patrz!
I z płomieniem w oczach, stojąc przed nim zrzuciła z siebie całe ubranie wierzchnie i bieliznę.
- Czy widziałeś takie ramiona? - Prężyła nad nim w całej długości swojej ręce.
- Czy widziałeś ładniejsze łydki i uda?
Pod sam nos jego podnosiła nogi, kolejno jedną i drugą.
- Patrz, a moje piersi - jak bułeczki! Jak melony! Kończyny niczem korale z rubinów!
Przysunęła talię z piersiami pod same wargi jego.
- A dupa - patrz jaka powabna - jak z rzep skulptura.
Wystawiła zadek nad jego kolanami, plaskając po jędrnych szynkach.
- Gdybyśmy tak obie z Marynią stanęły na gołka przed tobą, zobaczyłbyś wtedy dokładnie niepochlebną dla niej różnicę. A czy ona potrafi taką plastykę wykonać jak ja?! Za występy moje plastyczne nago bogaci panowie w Petersburgu więcej mnie płacili tylko za oglądanie moich kształtów, niż innym demimantkom najlepszej kategorii za stosunek seksualny.
I dalejże wykonywać przed nim różne gimnastyki godne baleriny.
On nie spuszczał z niej oczu, w których pałała teraz obłędna żądza. Ta kobieta istotnie działała mu na zmysły straszliwie. I tylko przez upór zawziętości, zemsty i jemu właściwej fantazji walczył z temi namiętnościami uzbrajając się w chłód, pogardę i szyderstwo. Może i naprawdę nienawidził ją głównie dlatego, że ją tak pożądał, a nie chciał tym żądzom folgować. Miał przyjemność dręczyć ją w ten sposób, dręcząc tym jednocześnie i siebie. Zmienił wszystkie kochanki w szybkim czasie, bo żadną nie mógł kochać jak Marynię i żadna nie dawała mu tej rozkoszy co Gertruda. Ta druga podstępem rozbiła jego miłość i szczęście, jakie dawała mu ta pierwsza, dlatego miał do Gertrudy niezabliźniony żal i gniew, mścił się nad nią pogardą, szyderstwem i kochankami. Teraz patrząc na jej nagie ciało, które w piękności i kształty Bronki kasowało, wyginając się z lubieżnych pantomimach, na jej ognisto-rude włosy, w których puszystych i obfitych kędziorach zdawała się gubić cała twarz, na roziskrzone szałem namiętności oczy, ciarki chodziły mu po skórze, stulał dygoczące uda, zaciskał pięści i zęby, lecz panował jeszcze nad sobą całą siłą żelaznej swej woli.
Ona po wyrazie twarzy poznała tę walkę jego z żądzą. Zabłysnęły drapieżnie drobne, ostre z przedziałkami ząbki, a oczy zaświeciły dziko jak u rysia, gdy poczuje żer krwi. Podbiegła do niego w skokach i owinęła ramionami jego plecy i szyję, nagiemi piersiami przyciskając się do jego piersi.
- Dżari! Dlaczego cierpisz, dręczysz się, gdy rozkosz idzie do ciebie?! - Pytała szeptem gorącym przy jego twarzy.
Rozpięła mu bluzę i ściągnęła z plec, obnażając jego ciało, przepyszne swoją budową, muskularnością i brązem. Tak jak on umiał wężowemi ruchami i pocałunkami wodzić po ciele kobiety, doprowadzając kochanki swoje do szału, tak ona wodziła nagiemi ramionami i rozpalonemi dłońmi po ciele jego, za temi wężami rąk posuwały się po całej skórze lubieżne usta. Do bólu szalały już w nim żądze. Przywarł się do poręczy kanapy, dłonie kurczowo wpijał w plusz kozetki, głowę oparł o zimną ścianę lecz pozostawał bez ruchu, tylko dyszał jak w gorączce, uda jego prężyły się, to ściągały gwałtownie... Ten sztuczny spokój  doprowadzał ją do coraz większego szału.
- Dżari! Czemu ty tak dręczysz siebie i mnie!?
Upadła na kolana, ściągnęła mu z nóg sandały i kąpielówki. Oplotła konwulsyjnie jego biodra ramionami.
Nie mógł dalej panować nad sobą. Wpił palce w piersi Gertrudy jak szponami, aż wizgnęła z bólu. I ciała ich się zwarły w jeden drgający kłąb...
Gdy zaspokoił do woli wybuch chuci, popatrzył na nagie ciało Gertrudy leżące na dywanie podłogi i drgające jeszcze z rozkoszy w rozchełstanej, bezwstydnej pozie, na jej wyszczerzone do niego zęby w cyniczno- zalotnym uśmiechu i na te bezczelnie patrzące oczy nierządnicy. Poczuł do niej w tym momencie niewysłowioną odrazę. Przelotnie kopnął ją stopą.
- Kanalia przeklęta! Nierządnica! Dopięłaś celu swego, bestio piekielna! Ale już nie staniesz więcej pomiędzy mną i Marynią (mówił naciągając kąpielówki i bluzę). Biada tobie, jeżeli spełnisz chociaż jedną ze swoich niecnych pogróżek jakie naszczekałaś!...Nienawidzę ciebie i gardzę tobą. Dzisiejsza noc, to ostatnie nasze spotkanie. Jeżeli jeszcze kiedy odważysz się nasunąć mnie na oczy, albo zrobisz hecę jaką w stosunku do mnie czy do Maryni, to cię zbiję do krwi publicznie. A jeżeli donosami zajmiesz się, to cię zarżnę kozikiem, gdzie byś nie była. Więc zapamiętaj nędznico- wara ci od dziś do mnie czy do mojej w niedalekiej przyszłości żony, panny Stargwiłłówny! Ty mnie proponujesz swoją kandydaturę na moją małżonkę! Chacha! Jeszczem nie zwariował. Prędzej powiesiłbym się, niżeli ożenić się miał z tobą, nędzo diabelska. Z takiemi jak ty żaden mężczyzna, który nie jest idiotą, nie żeni się. Tylko możesz służyć za komórkę do wypróżnienia chuci lub jako klucz do złoczyńskich czynów.

Zabrał się do odejścia. Ona zerwała się jak furia i stanęła tuż przed nim, zagradzając mu drogę do drzwi.
- Czy to ostatnie twoje słowa?
- Ostatnie raz na zawsze.
Z zadziwiającą zręcznością sięgnęła do jego kieszeni, gdzie włożył jej rewolwer i wyciągnęła tę broń. Lecz nie zdążyła do niego wycelować. On z taką samą zręcznością porwał ją za rękę, w której skierowała lufę do jego skroni i przekręcił dłoń ku skroni własnej Gertrudy. Strzał huknął wycelowany przez dłoń Gertrudy, bystro i umiejętnie odwrócony jego dłonią.
Nie pójdzie przez drzwi wejściowe z przedpokoju. Niech one pozostaną zamknięte z kluczem od wnętrza. Jest w strychu niewielkie okienko. Otworzył i spojrzał w dół.
Przybudówka, widocznie kurnik lub chlewek. Metr niecały w dół z okienka na dach przybudówki. Otworzył szyby i spuścił się w dół możliwie najciszej. Zamknął okienko za sobą i korzystając z wybitej szybki jednej wsunął dłoń i zaczepił haczyk do framugi. Wysportowane mając nogi, bez niebezpieczeństwa zeskoczył z dachu przybudówki na ziemię.
Ten skok usłyszał kogut i pies Rudis, uwiązany do drutu między domem i szopą.
- Kokokoko! - Zawołał gniewnie kogut, a Rudis rozszczekał się na dobre.
Gajżułłd wpadł do boru  i przemykał między drzewami niby zwierzę leśne.
Jak dostanie się do swego mieszkania w wieży. Wyjść mógł bez trudności, ale jak wejdzie gdy drzwi wejściowe zamknięte i trzeba dzwonić do stróża? W tym domu nie powinien nikt wiedzieć, że w nocy opuszczał swój pokój. Na szczęście przypomniał sobie, że od strony wieży przystawiona drabina dla majstrów obijających dach blachami. Wdrapał się po tej drabinie na dach. Przypełznął na brzuchu do wieży. Po gęstych starych bluszczach dostał się na swój balkon, a z balkonu przez otwarte drzwi do mieszkania.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------

Pioruny i błyskawice wybiły ze snu ociemniałą Barbarę. Bała się zasnąć, żeby w ich dom bez piorunochronu nie uderzył grom. Siedziała na łóżku w swojej lnianej koszuli z długimi rękawami i półgłosem odmawiała pobożnie różaniec, zgrzybiałemi palcami przebierając paciorki. A jej głucha siostra, Anna spała jak zabita. Dla niej świat cały był bez dźwięków jak w letargu: drzewa kołysały się pod wiatrem bez szmeru, morze falowało bez szumu, wozy jechały bez turkotu, ludzie mówili bez głosu, pioruny bliskie huczały cicho jak oddalone grzmoty, orkiestra wojskowa grała jak spod ziemi bez żadnej melodii. Wobec kalectwa słuchu biednej Anny cała przyjemność życia była gospodarka, dobrze zjeść, a rozkoszą największą był dla niej sen, gdy po całodziennym trudzie swoim znalazła się pod ciepłą pierzyną w miękkim i czystym łóżku. Jak analfabetka nie mogła korzystać z książek, do kumoszek też nie chodziła z powodu głuchoty. Nawet kościół niezbyt lubiła, nie słysząc organów, chórów i kazania. Chodziła na nabożeństwo tylko niedzielami. Straciła tak słuch w 1919 roku po hiszpance. Ta choroba z recydywą zawsze pozostawiała wielki wyłom w organizmie starszych. Po tej samej chorobie Barbara straciła wzrok. Dokoła niej zawsze był zmrok, słońce jakąś przyćmioną masą, lampa nikłym światełkiem, ludzie kształtem bez rysów. Natomiast słuch miała wrażliwy, chwytała uchem każdy szmer, ludzi poznawała po krokach, po głosie orientowała się w charakterze lub stanie klasowym itp. W pracy fizycznej nie mogła pomagać siostrze, przysparzała jej dochodziku robieniem swetrów szydłami, pończoch na drutach i przędzą na kołowrotkach, bo w palcach miała niezwykle wrażliwe wyczucie. Barbary największą radością życia był kościół z nabożeństwem przy organach i pieśniach. Codziennie gdy wstanie, szła do kościoła opierając się na kosturze i siedziała tak długo dopóki trwało nabożeństwo z organami i pieśniami. Ona też miała niezły głos i bardzo lubiła śpiewać nie tylko pieśni kościelne lecz i świeckie, których umiała bez liku. Tymi pieśniami skracała sobie czas dzienny przy ręcznej pracy, a często i bezsennych nocy.
I wtedy - w tę noc pamiętną z 23/VIII na 24/VIII, gdy Barbara pod salwami burzy skończyła odmawiać cały różaniec z częścią "Radosną", "Bolesną" i "Chwalebną", na zakończenie jęła śpiewać półgłosem litanię do Matki Boskiej, potem hymny i psalmy. Po tych modlitwach i czas burzy się wyczerpał, bladły błyskawice, coraz cichsze stawały się grzmoty, tylko rozełkała się ulewa. To monotonne chlupanie deszczu przy szumie fal morskich i hejnale boru sosnowego ukołysały do snu ociemniałą staruszkę. Nie kończąc zaczęty psalm skłoniła głowę do poduszki i pod zamkniętemi powiekami niewidomych oczu zaczęły filmować przeróżne obrazy sennych zjaw, nieruchomiała materia cielesna, a budziło się życie istoty ducha.
Przeczulony słuch Barbary jeszcze przed zaśnięciem pochwycił jakby skrzyp otwieranych od przedpokoju drzwi wejściowych i szmer kroków po schodach, a potem dźwięk przytłumionych głosów rozmowy. Ale to było tak niewyraźne, że zasypiająca staruszka już nie rozeznawała - czy to są głosy na jawie czy jej złudzenie akustyczne. W głębokim już była śnie, gdy zbudził ją strzał, a potem stuk, jakby coś ciężkiego upadło na podłogę.
Siadła w łóżku przerażona czyniąc znak krzyża. Nasłuchiwała pełna trwogi. Strzał nie powtórzył się. Może to żołnierz jaki wystrzelił, niedaleko od ich domu był garnizon wojskowy straży przygranicznej. Po chwili usłyszała kokanie koguta i zajadłe naszczekiwanie Rudisa. Chciała budzić siostrę, może kto kradnie ich kurki czy krówkę? Ale długo szczekanie psa nie trwało i cisza zaległa martwa dokoła, nawet wiatr umilkł i chlipanie deszczu przeszło, tylko morze pomrukiwało jeszcze, niespokojne po takiej straszliwej burzy. Więc poczciwa Barbara ociemniała nie przerywała snu głuchej siostrze, pamiętając, że obudzona raptownie Anna wpadała wtedy w furię. Ona swoją godzinę wstawania znała jak budzik, regularnie o godz. 5 była już na nogach, a biada temu, kto ją obudzi bez czasu! Barbara wolała się nie narażać...
O godzinie 9 rano, gdy Anna zaniosła swojej letniczce śniadanie do jej pokoju, ujrzała ją martwą, leżącą na dywanie podłogi, zupełnie nagą, z rewolwerem w dłoni i dziurą w skroni, skąd długa strużka zakrzepłej krwi ciągnęła się wzdłuż policzka, spadała na piersi i dywan. W otwartych oczach zaskrzepł na wieki okropny wyraz wściekłości i bólu moralnego, tak jak w martwych oczach jej babki pozostał skostniały śmiercią wyraz przerażenia i zgrozy.
Na taki widok Anna zmartwiała na razie z przerażenia nie mogąc poruszyć się z miejsca, zesztywniały jej nogi i ręce.
- Barbaro! Barbaro! Barbaro! - Zaczęła wreszcie krzyczeć zachrypłym ze zgrozy głosem.
Przyczłapała po schodach ociemniała Barbara, która teraz tylko powróciła z porannego nabożeństwa.
- Letniczka nasza zastrzeliła się, rewolwer ma w ręce, a dziurę w skroni. Leży na podłodze goluśka jakby teraz wyszła z matki.
- Jezus, Maria! O Józefie święty! Ja w nocy słyszałam strzał i szczekanie psa! Chciałam obudzić ciebie. Ale wiem, że zbudzona ze snu jesteś jak wściekła kotka.
Barbara nachyliła się nad nieboszczką. Dotykała jej twarzy, dziurę w skroni, ręki jednej i drugiej z rewolwerem w dłoni.
- Tak, widocznie zastrzeliła się sama. Ale czemu goła i otwarte ma oczy, rozchylone też usta z odsłoniętymi zębami. Idź zaraz zameldować milicję. Ja się pomodlę za jej duszę, chociaż nie wiem czy co pomogą modlitwy tej nieszczęsnej duszy, która bez woli Bożej wyszła ze swego ciała.
Anna biegiem prawie poszła do milicji. Barbara przyniosła krzyż i gromnicę, przykryła nagość zmarłej prześcieradłem, uklękła przy jej zwłokach i półśpiewając odmawiała modlitwy za duszę nieboszczki.
Zbiegła się cała kompania milicji połągowskiej. Sprowadzono komisję lekarską i urząd śledczy. jednogłośne wypadło orzeczenie, że to samobójstwo. Nie było przecież poszlaków zbrodni ani napaści. Według adresu dowodu osobistego "samobójczyni" zadepeszowano do Szołgirdyszek i milicji tamtego regionu. Z dworu nikt nie przyjechał ani z sąsiedniej okolicy. Zjawiło się tylko paru przedstawicieli tamtejszej milicji z detektywem. Nie mogli dać bliższych wyjaśnień co do osoby zmarłej.
Przerewidowali cały pokój zmarłej, chcąc znaleźć jakąś wskazówkę objaśniającą przyczynę samobójstwa Gertrudy. Chociaż rewidowali i pościel, nie przyszło na myśl nikomu zajrzeć do wnętrza siennika w łóżku zmarłej. W walizce znaleźli tylko dowód osobisty, kilka tysięcy i jakiś notatnik cyfrowany z datami czasu. Notatnik ów zabrała prokuratura śledcza, pieniądze przeznaczono na pogrzeb.
Zwłoki przewieziono do posterunku milicyjnego, gdzie przetrzymano trzy dni, spodziewając się jakichś krewnych "samobójczyni". Opublikowano to zdarzenie we wszystkich prasach krajowych. Cała Połąga - tubylcy i letnicy, kto tylko o własnych siłach mógł chodzić - szli do posterunku oglądać zwłoki Gertrudy. Byli też oficerowie, z garnizonu tutejszego i z sanatorium. Oficerowie z Kowna poznali w nieboszczce kochankę Gajżułłda. Poznali ją też niektórzy urzędnicy kowieńscy przebywający tu na urlopie. Ci wszyscy, którzy wiedzieli o romansach Gajżułłda z Gertrudą bezzaprzeczalnie byli przekonani, że to samobójstwo na podłożu miłości. Przecież ten fakt stał się w pierwszą noc po zrękowinach Włodzimierza ze Stargwiłłówną.
"Przyjechała tu - rozumowali - w pogoni za kochankiem. Dowiedziała się, że przez inną kobietę na zawsze dla niej stracony i odebrała sobie życie z rozpaczy i zazdrości."
- Ona tak za nim szalała i prawie trzy lata trwał ten romans.
- Źle skończy "tas rupūžės" (3) swoją donżuanerią.
- Żeby taką śliczną dziewczynę zjeść, "velnis" (4).
- "Dvarponiu gyvates" (obszarnik-żmija) - Mruknął jeden z oficerów, syn chłopski. - Ci panowie przez pokolenia przyzwyczaili się igraszki z dziewcząt robić dla swej chuci.
- Przecież i ona "is dvarponiu" (z obszarników)...
- Ale jakiejś dziedziczki córka nieprawego łoża, bez praw dziedzicznych do majątku.
Takie to gawędy krążyły po ulicach Połągi i w tym dniu 24 sierpnia 1922 r. o niczem więcej w Połądze mówić nie mogli, tylko o "samobójczyni".
Policję zastanawiało, dlaczego samobójczyni była całkiem naga i jakim sposobem koło tego domku znalazł się fiński nóż w polu?
Włodzimierz i Marynia też przyszli odwiedzić zwłoki Gertrudy. Marynię uderzyła jej znajoma twarz i poznała w niej tę z fotografij, co było przyczyną zerwania jej narzeczeństwa z Mirym. Okropnie ją to wstrząsnęło. Schwyciła kurczowo rękę narzeczonego.
- Miry! Miry! To przecież ona...ta...z fotografij!...Jaki straszny ma teraz wyraz twarzy!...
On patrzył na nieboszczkę spod ściągniętych ponuro brwi, przymrużonemi oczyma. Blady był bardzo. Pod oczyma głębokie rysowały się obwódki.
- Tak - Odparł głucho. - To ona. Jakie życie, taka śmierć.
Po tych własnych słowach jakiś dreszcz lodowaty przeszył jego kości. Wewnętrzną istotą swoją wyczuł raptem jakąś tajemniczą rękę losów - karzącą sprawiedliwie za złe czyny. I po raz pierwszy w życiu uczuł trwogę przed tą nieznaną, niepojętą a wszechmocną Istotą Absolutu, którą w prastarym języku nazywamy Bogiem.
Sprowadził z Kłajpedy trumnę jedną z najpiękniejszych. Złożył jej zwłoki bez niczyjej pomocy.
Dziwnego doznał uczucia, gdy dźwignął to ciało martwe, które za życia tyle kiedyś dawało mu rozkoszy. Pragnął po raz ostatni chociaż do zwłok tych martwych przycisnąć swe usta, ale powstrzymał go strach zabobonny, żeby ta namiętna kobieta nie zaczęła przychodzić do niego jako duch - upiór.
Zdobył tyle kwiatów, że zakrył niemi całe jej nagie ciało.
Prokuratorowi spraw śledczych ktoś szepnął, że to była kochanka Gajżułłda. Więc prokurator zawezwał go na stronę i zapytał, co myśli o śmierci zmarłej. Dlaczego popełniła samobójstwo itd.?
On odpowiedział głosem zgnębionym i z bolesną miną:
- Robiła często pogróżki przede mną, że odbierze sobie życie. Jednakże nie przypuszczałem nigdy, że te pogróżki zrealizuje....
Długo jeszcze prokurator ciągnął go za słowa różnemi pytaniami. Jego jasne, wyraźne i śmiałe odpowiedzi utwierdziły prokuratora w tym przekonaniu zupełnie, że to było samobójstwo z nieszczęśliwej miłości.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------

Ta noc z 23 sierpnia na 24 była w Połądze nocą burzy w przyrodzie i burzą serc kobiecych.
Rachela Tajcz targnęła się na życie własne za pomocą nasennego narkotyku. Przyczyną tej tragedii były zrękowiny Gajżułłda z Marynią. Od dwóch lat Rachela była kochanką jego. Gdyby on chciał z nią się ożenić, wyrzekłaby się dla niego swojego narodu, rodziny, wiary i bogactwa. Nieraz dawała mu do zrozumienia, a on tak jak Bronkę przekonywał i ją o swoich zasadach przeciwnych małżeństwu. Wiedziała o jego zdradach i wyuzdaniu, lecz jeszcze nie czyniła z tego ostatecznej sobie tragedii mają w międzyczasie spotkania z nim i pieszczoty. Teraz, gdy zrozumiała i odszedł od niej na zawsze, straciła chęć do życia.
Konsylium wybitnych lekarzy niemieckich w Kłajpedzie uratowało ją od śmierci.
Baronowa Benigna zachorowała na wątrobę, pomimo iż cierpienia swej bezwzajemnej miłości do Gajżułłda koiła kolegą jego, leitnantem starszym Trainisem, który mniej był wybredny od demonicznego kapitana.
Sędzina Ludmiła dostała straszliwej migreny, była obawa o zapalenie mózgu. Po przejściu migreny wyjechała natychmiast z Połągi do wuja-proboszcza, aby widokiem dziatek swoich, czyli miłością macierzyńską leczyć rany serca po strzałach Kupidyna.
Argentynka Akwelina, która marzyła, że za swoje dolary kupi sobie męża w osobie pięknego kapitana Gajżułłda, po tym zawodzie miała wylew żółci, z tego powodu musiała potem sześć miesięcy być na diecie.
Nadobna pani Mela płakała trzy doby bez przerwy, aż zapuchły nos i oczy. I nagle w tych łzach ozwała się tęsknota za mężem. Oceniła go w tym momencie więcej jak w czułym okresie ich współżycia małżeńskiego. Gajżułłd pierwszym był jej kochankiem z którym zdradziła małżonka. A ten kochanek tak prędko, bezlitośnie ją zdradził! Tacy widocznie wszyscy ci mężczyźni są nicponie, którzy czyhają na cudze żony. Najlepszy, najstalszy, najmilszy kochanek dla każdej uczciwej kobiety jest mąż.
I po tych trzech łzawych dobach pani Mela łzy swoje osuszała dwuarkuszowym listem, który był najczulszy i najpoetyczniejszy ze wszystkich jej listów pisywanych do męża w przeciągu dziesięciu lat ich współżycia. Prosiła go, żeby jak najprędzej przyjechał do Litwy, tworzyć tu gniazdo rodzinne, bo "usycha z tęsknoty za nim jak kwiat bez rosy i we łzach tonie, jak bóbr konający".
Jedna tylko Bronka nie robiła sobie tragedii, że "Dżim" wrócił do Maryni. "Tamta była u niego pierwsza" - rozumowała i życzyła szczerze im obojgu szczęścia. Wiedziała od razu, że to mąż nie dla niej i żadnej pretensji nie miała do niego, aby ją poślubił lub był jej wiernym. Miała jego towarzystwo, jego fundki, dancingi z nim, jego pieszczoty, a teraz jego przyjaźń i to jej wystarczające.
- Co miłego, to po trochę...Wtedy czar ten będzie trwały. ozdobi życie wspomnieniami i da nowe tło do marzeń.
Co jej nie dawało życie realne, umiała utworzyć sobie życie drugie z fantazji własnej. I to jej dawało tyle nowości, cichego szczęścia i ukojenia. Taka dwoistość życia jest to fenomen psychiczny, który czasami się zdarza wśród Litwinów i w Skandynawji. Naszym Polkom z centrali chyba taka strona psychiczna jest nieznana i niezrozumiała?
Pomimo triumfu i szczęścia ze zdobycia Maryni, zakończenie sezonu połągowskiego było Gajżułłdowi bolesnym bardzo. Jednym silnym wstrząsem było zabójstwo Gertrudy, drugi cios - utonięcie w morzu wiernego ordynansa Antana. Ten śmiały żołnierz lubił bardzo pływać. I widocznie podczas tego sportu pływackiego schwycił go skurcz nad głębiną morską. Gdy nad brzegiem morza znaleziono jego zwłoki wyniesione przez fale, demoniczny kapitan zapłakał nad temi zwłokami. To były pierwsze jego łzy, odkąd z dziecka stał się mężczyzną. Uroczysty sprawił pogrzeb temu przyjacielowi, z długą mszą, piękną trumną, lecznemi kwiatami i orkiestrą wojskową.

----------------------------------------
(1) Miasto w zachodnich Niemczech, gdzie słynna była akademia malarska.
(2) Słynny donżuan pod koniec 18 wieku.
(3) Ropucha - narodowa połajanka litewska.
(4) Diabeł - też narodowa połajanka.

                                                                        KONIEC

 
Przypis do książki Sakiel Wołłowicz „Demon i One”
W rękopisie książki autorka opisuje swoje i swej rodziny przeżycia w przedwojennej Litwie. Ona nawet nie zmienia swego i matki Joanny imion. Szeroko opisuje miłośnie przeżycia w mieście Pałanga. Już wówczas miasto Pałanga było słynne z letnich uciech.
W niemal co wieczór urządzanych zabawach Broncia zapoznaje się z wypoczywającymi oficerami Litwy. Oficerowie z różnymi charakterami, niejednakowo nastawieni do problemów i polityki Litwy. Dużo się dyskutuje odnośnie zagrabionego przez Polskę – Wilna i polityki rolnej.
W romansie jest dużo opisanych epizodów miłosnych między oficerami, a córkami wlaścicieli ziemskich (Litwy i Żmudzi), oraz z przybyłymi z Ameryki Litwinkami. Bronce nawet swatał się generał Naujalis, lecz ona bardziej kochała Gajżułłda, gruzińskiego pochodzenia oficera. Zapewne historii najbardziej jest znany generał Povilas Plechavićius (Povilas Plechaviczius), którego rodzina była autorce dobrze znana. Dużo jest wymienionych nazwisk innych oficerów pod zmienionymi nazwiskami. Ci, którzy dobrze znają przeszłość przedwojennej Litwy, na pewno domyślą się, o kogo chodzi. I nie tylko oficerów, na przykład jest opisany malarz Turwidas, którego nazwisko jest również zmienione.
Dużo jest wymienionych nazw miejscowości Żmudzi, już nie mówiąc o Paeżeriai (Pojeziorki) gdzie rodzina mieszkała, są wspomniane Darbenai, Kretinga, Palanga, Salantai i inne bardziej lub mniej znane miejscowości.
Do romansu, który jest lekko czytany, autorka dużo nawiązuje do historii dawnej i ówczesnej Litwy. Historii nie tylko wspominającymi lata tragedii, ale i lata wspaniałych epizodów zwycięskich walk i zwycięstw. Mnie osobiście Pani Bronisława ucząc w latach 1952/1953 w Żegarach (gmina Sejny) pozostawiła duże wrażenie. Ona ucząc historii Polski włączała wiele wspaniałych wątków historycznych Litwy. Okolice Żegar w większości były zamieszkane przez Litwinów, tylko szkoła była polska. Nigdy nie zapomnę jej powiedzenia „naród posiadający swą historyczną przeszłość nie może zaginąć”. A był to okres, gdy nikt nie myślał o odrodzeniu się Litwy. I trzeba było czekać całego półwiecza, aby słowa nauczycielki się spełniły. Naturalnie tych słów nie mówiła w obrębie szkoły, ale gdy często wieczorami przychodziła do naszej rodziny po żmudzku „paporinti” (pogwarzyć).
Żegary, 18 stycznia 2013 r.
Piotr Dapkiewicz


 
Prierašas prie Bronislavos Sakelytės –Valavičienės knygos „Demonas Ir Jos”
Knygos rankraštyje autorė aprašo savo ir savo šeimos pergyvenimus prieškarinėje Lietuvoje. Ji netgi nekeičia savo ir savo motinos Joanos vardų. Išsamiausiai aprašo pergyvenimus ir meilės epizodus Palangos mieste. Jau tada Palanga buvo žinoma, kaip prašmatnus vasaros laikotarpio miestas.
Per dažnai, gal net kas vakaras ruoštuose vakarėliuose Bronė susipažįsta su čia poilsiaujančiais Lietuvos karininkais. Karininkai nevienodo charakterio, nevienodai nusiteikę dėl Lietuvos problemų ir politikos. Daug ginčijimasi dėl Lenkijos užgrobto Vilniaus krašto bei žemės ūkio politikos.
Romane daug įterpia romantikos iš santykių tarp Lietuvos karininkų su dvarponių (Lietuvos ir Žemaitijos šlėktų) dukromis arba atvykusiomis iš Amerikos lietuvaitėmis. Bronytei piršosi netgi generolas Naujalis, bet ji labiau mylėjo Džugirą, gruzinų kilmės karininką. Gal labiausiai istorijai yra žinomas generolas Povilas Plechavičius, kurio šeima buvo gerai pažįstama autorei. Yra išvardinta daug karininkų pavardžių, kas gerai žino prieškarinės Lietuvos praeitį tikriausiai iš apybraižos atpažins daugelį Lietuvos karininkų, nors jų pavardės ir pakeistos. Ir ne tik karininkų. Pavyzdžiui aprašomas dailinkas Turvidas, kurio irgi pakeista pavardė.
Taip pat minima daug Žemaitijos vietovių, jau nekalbant apie Paežerius, kuriuose, jų šeima gyveno, minima Darbėnai, Kretinga, Palanga, Salantai ir kitos daugiau ar mažiau žinomos vietovės.
Be romantikos, kuri yra lengvai skaitoma, autorė daug ką įterpia iš praeito amžiaus Lietuvos istorijos. Istorijos ne tik su pralaimėjimais, bet ir su pasididžiavimo vertais epizodais. Man asmeniškai ponia Bronislava, mokytojaudama 1952/1953 m. m. Žagaruose (Seinų valsčius) paliko didelį įspūdį. Ji dėstydama Lenkijos istoriją į ją įterpdavo epizodus iš Lietuvos istorijos garbingos praeities. (Mat Žagarų apylinkėse visi gyventojai buvo lietuviai, tiktai mokykla buvo lenkiška). Niekad nepamiršiu jos posakio: ,,tauta turinti savo praeitį negali pražūti”. O tai buvo laikotarpis, kada niekas negalvojo apie Lietuvos atgimimą. Ir reikėjo viso pusšimčio metų, kad mokytojos žodžiai išsipildytų. Ji tų žodžių nesakydavo mokyklos patalpose, bet dažnai ateidavo žemaitiškai ,,paporinti” į mūsų šeimos vakarojimus. 
 
Žagariai 2013 m. sausio 18                                                 
Petras Dapkevičius