niedziela, 24 marca 2013

Rozdział XX Piekielne momenta

Na wyniosłym wzgórzu wśród drzew prastarych stoi biały piętrowy dwór. U jego podnóża w głębokiej dolinie srebrzy się Dubisa. W północnym skrzydle dworu wysmukła wieżyczka z krzyżem wskazuje, że tu jest kaplica.
Niedzielny poranek, pochmurny i mglisty. Dzwoni sygnaturka wzywając na modlitwy. Nieduże i misterne wnętrze kaplicy napełnione już modlącym się ludem. Kilka dużych świec jarzy się na ołtarzyku. Organy grają i płyną chóralnie "Godzinki". Msza się jeszcze nie zaczęła, tylko jutrznia zbliża się ku końcowi. W konfesjonale siedzi siwy jak gołąb staruszek - proboszcz - altarysta (1) z uchem przytkniętym do kraty, przykrywając twarz stułą.
 Marynia w popielatej sukience i białym przysłonięta szalem klęczy przed kratą konfesjonału. Odbywa spowiedź przedślubną.
...-Tylko dlatego wychodzą za mąż, żeby uciec z Litwy i zapomnieć o tamtym...którego kocham...
Ksiądz staruszek  od kilkunastu lat ma altarię w Stargwiłłowie, znał historię miłości Maryni.
- A czy ty rozumiesz moje dziecko doniosłość sakramentu małżeńskiego? Czy wiesz, że to jest najważniejszy krok losu w życiu kobiety?Azali ty się zastanowiłaś nad swoją przyszłością i stanowiskiem mężatki? Czy kochając innego mężczyznę potrafisz być wierną i uczciwą żoną?
- Mam intencje uczciwe...
- Tak, moje dziecko. Pamiętaj, że przed Bogiem będziesz przysięgała małżonkowi swemu wierność, uczciwość i posłuszeństwo.
 Ksiądz szczerze pomodlił się chwilę, zapukał do kraty na znak rozgrzeszenia i dał pocałować stułę.
 Grają uroczyście organy. Jutrznia już skończona. Zaczyna się msza. Marynia siedzi na ławce okrytej suknem czerwonym, w dłoniach schowała twarz. Nie może się modlić. Za silne napięcie systemu psychiczno-nerwowego. Ślub ma się odbyć cichutko o godzinie 9-tej wieczorem, żeby jak najmniej było ludzi. Po ślubie kolacja, a po kolacji wylot daleki dookoła świata. Takie warunki przyszłemu małżonkowi postawiła Marynia. Jej się zdaje, że ta poślubna podróż samolotem przyniesie ulgę i zapomnienie zbolałemu sercu. Tyle przecież będzie nowości! Tyle krajobrazów! Tyle zwiedzeń!
 Obok niej usiedli ojciec i narzeczony. Pan Stargwiłł nie miał lat więcej nad 60 kilka: wysoki, chudy, bujne włosy były całkiem białe z siwizny, wysokie czoło gęste przecinały bruzdy, białe wąsy sięgały piersi, duże oczy podkrążone chorobliwie patrzyły surowo i dumnie spod krzaczastych brwi. Teraz twarz jego jaśniała zadowoleniem do wesołości. Szczęśliwy czuł się z przyszłego zięcia, tylko mu radził zachodować wąsy, bo "mężczyzna bez wąsów wygląda jak kelner czy piekarz, a jego zięć powinien mieć minę arystokraty".
 Na zielonym placu przy dziedzińcu frontowym majaczy w mgle tajemniczo samolot hidroplanowy, sensacja całej okolicy.
-----------------------------------------------------------------------------
 W kilka godzin po nabożeństwie i obiedzie Marynia stała w swoim pokoju przed oknem i spoglądała na tę dziwną mgłę topiącą przed jej oczyma cały krajobraz.
 Taka mgła posępna, nieprzenikniona była w jej duszy. Im bliższa godzina ślubu tym większy ogarniał ją smutek. Skowyczałaby na cały głos, gdyby ją nikt nie słyszał. Na jej łóżku leżała wspaniała ślubna suknia, którą milioner przywiózł ze sobą z New-Jorku, jako że jednym z głównych celów jego przybycia do Litwy było znalezienie żony.
Przyszły Ada i ciocia Milewiczowa. Oglądały tę suknię na wszystkie strony z głośnym zachwytem. Marynia bez słowa zawróciła się na pięcie i wyszła. Ciocia i kuzynka przeprowadziły ją wzrokiem, potem spojrzały jedna na drugą i wzruszyły ramionami. Pani Milewiczowa nakreśliła na czoło kółko.
- Zamiast dziękować Bogu i mnie za swoje szczęście, chodzi tak jakby się octu z żółcią napiła - Rzekła.
- Ona jeszcze bardzo naiwna i dziecinna, dlatego nie może otrząsnąć się z uczuć do Gajżułłda - Dorzuciła Ada.
- To coś chorobliwego. Degeneracja krwi... - Mruknęła ciotka.
 Marynia wyszła na wysoki ganek na słupach. Ujrzała tu narzeczonego. Palił cygaro i przyglądał się mgle. Marynia chciała się cofnąć, lecz było już za późno, on spostrzegł ją.
- Czy w Żemajtiji często bywa taka mgła? - Zapytał.
- Takiej jak dzisiaj, ja nie przypominam.
Na twarzy milionera odbił się niepokój, jak większość obywateli USA był trochę przesądny. Marynia wysiliła się na uśmiech do niego i zbiegła ze stopni ganku.
- Dokąd idziesz, kuzynko?
- Pożegnać moją ulubioną altankę. - Rzuciła niby wesoło, lecz głos jej zadrżał jakby łzami.
On patrzył za nią, dopóki nie znikła we mgle. W jego szarych wypukłych oczach zatliły płomyki dziwne. Zszedł szybko po tych samych schodach.
W gąszczach spirei, bzów, róż i jaśminów stała brzozowa altanka przy wiodących do Dubisy tarasach pod szpalerem wierzb rosochatych. W tej altance o wieczornym zmroku gdy dokoła pachniało kwieciem majowym, a chór słowików śpiewał nad Dubisą, On klęczał u jej stóp i grając na hawajskiej gitarze śpiewał pieśń miłości. Tu był ich pierwszy pocałunek i pierwsze pieszczoty. Wtedy tak cudna była przyroda: w srebrze księżyca lśniły park, dolina i wody Dubisy, pachniało wszędzie kwiatami i wiosenną zielenią, a chór słowików i rechoty żab wtórowały  tej pieśni miłości:

"Słuchaj, słuchaj! Miłość woła...
Miłość! Miłość! Czar młodości!
Sieje dookoła cudne
Kwiaty szczęścia i radości

Miłość - bajka życia cudna!
Ty poezji lśnisz blaskami!
Jak barwami tęcza złudna
Ścielesz życie mirażami!"

Ta pieśń jego własnej improwizacji śpiewana z takim uczuciem  miękkim, przyciszonym barytonem, zadzwoniła teraz w duszy dziewczęcia jak na jawie.
 Upadła na ławkę, gdzie oni wówczas siedzieli we dwoje w namiętnym spleceni uścisku i ukryła twarz w dłoniach. Chciała zapłakać, lecz za silny był je ból, żeby łzy wywołać. Tak się zatopiła we wspomnieniach i smutku, że nie usłyszała szmeru żwiru pod męskimi stopami. Czyjeś ramię objęło ją silnie. Przyspieszony oddech wzburzonego pożądaniem mężczyzny wionął na jej głowę, a usta chłodnawe, wilgotne wpiły się w jej szyję. Wstrząsnęła się cała odrywając dłonie od twarzy.
 To on, który za kilka godzin będzie jej mężem. Pierwszy raz ośmielił się w ten sposób zaatakować swoją śliczną narzeczoną. Widzi przy sobie jego kwadratową o grubych rysach twarz, zaczerwienioną i drgającą impulsem zmysłów, wyszczerzone zęby i przyćmione mgłą lubieżności oczy. Jednym ramieniem przyciskał ją do siebie, a drugą dłonią pełzał po pagórkach jej piersi.
 Na minutę Marynia zamieniła się w słup soli z wstrętu i odrazy. Gdy jego wąskie wargi wpiły się z oślinionym językiem w jej usta, a dłoń brutalnie zaczęła gnieść piersi, Marynia ocknęła się z obrzydzeniem trudnym do opisania. Gwałtownie odrzuciła wstecz głowę i oderwała jego dłoń od swych piersi. Oczy dziewczęcia skrzyły się dziko.
- Nie śmiej pan!...Nie śmiej!!...- Mówiła przez zaciśnięte zęby, odpierając się od niego rękami.
Wydała mu się teraz prześliczna.
- Dlaczego boisz się moich pocałunków? Przecież za kilka godzin będziesz moją żoną! - Pytał ochrypłym z podniecenia głosem, mocując się z jej uporem.
Marynia wyrwała się z tych objęć  i uciekła pędem jak sarna. Wbiegła do swego pokoju i rzuciła się na kanapę. Wszystkie nerwy szarpały się w niej z ohydy. Widziała wciąż przed sobą tę szeroką twarz kurczącą się drgawkami żądzy i te blado-szare oczy nieprzytomne z pożądania.
Przez ten cały czas tak krótki ich narzeczeństwa nie przyszło jej nawet na myśl, że ten milioner, gdy zostanie jej mężem, będzie miał do niej wszelkie prawa seksualne. Ona myślała jeno, że jako żona bogacza-milionera ucieknie z Litwy, będzie podróżować samolotem dookoła świata, zobaczy ciekawe kraje, wielkie miasta, wejdzie w nowe szerokie życie i w ten sposób otrząśnie się może z miłości do Gajżułłda. Teraz dopiero świadomość życia małżeńskiego z człowiekiem starszym i niekochanym pokazało się jej w całej ohydzie swej i zgrozie.
- Nie, nie, nie! Nigdy! Nigdy nie będzie żoną jego. Lepsza ta męka miłości, w której żyła dotychczas!...Lepszy klasztor!...Lepsza śmierć!...
Pójdzie zaraz do ojca i powie mu, że zrywa swoje narzeczeństwo.
Pan Stargwiłł siedział w głębokim fotelu przed swoim biurkiem. Na przeciwko ciocia Paulina i ciocia Milewiczowa. Uradzali nad czemś, a twarze wszystkich ich trojga jaśniały zadowoleniem i dobrym humorem. Gdy weszła Marynia blada z zaciśniętymi wargami, obrócili ku niej twarze.
- Przychodzę powiedzieć: nie będzie mego ślubu dzisiaj z Widgunem i nie będzie nigdy.
Ciocia Pola załamała rozpaczliwie ręce.
- O mój Boże! Mój Boże! - Zawołała histerycznie. - Co za nowa historia?! Nowe nieszczęście!
Ciocia Milewiczowa chwyciła się desperacko za głowę.
- Jezus Maria!! Wszyscy święci patroni i patronki! Czy ty przemyślałaś, co mówisz i co chcesz zrobić?
Papa Stargwiłł groźnie sfałdował czoło, zadrgały sumiaste wąsy i kilkakrotnie zamrugały oczy. Wstał ze swego fotela, podszedł do córki  i długie kościste palce wpił w jej ramię. Pociemniałe z gniewu źrenice wpijały się jak sztylety w pobladłą twarz dziewczyny, a głos zabrzmiał twardo i głucho.
- Czy pomyślałaś nad tym, co teraz mówisz?? Chcesz zgonu swego ojca, śmiertelny cios mnie zadać! Bo takiej awantury, takiej kompromitacji ja bym nie przeżył!!
Marynia zmartwiała pod tym ojcowym wzrokiem, nakazującym głosem i kościstą dłonią. Jej wola i chwilowa energia topniały jak lód pod żarem, stała się bezwolna i bierna jak jagnię na rzeź prowadzone.
Tylko kilka osób z najbliższych dworów zaproszonych było na ślub, który na żądanie Maryni miał się odbyć o godz. 9 wieczorem. Chodziło jej o to, żeby jak najmniej mieć widzów. Nie chciała aby zobaczyli, że jej oblubieniec niemłody i brzydki.
Z powodu mgły szybko ściemniało po zachodzie słońca. Kaplica jarzyła blaskiem licznych świec iluminujących ołtarzyk. Zagrały organy.
Tak jak chciała Marynia, osób zebrało się niewiele: sześciu z sąsiedztwa, dobowa służba i rodzina.
Weszli oblubieniec z oblubienicą. Ona przy jego ramieniu podobna do wizji niebiańskiej w prześlicznej białej sukni ślubnej i welonie z najdroższej gazy amerykańskiej. Twarz jej nie mniej blada od tej sukni ślubnej, wyglądała jak z krainy umarłych. Nawet w oczach szeroko otwartych zastygł wszelki blask i wyraz życia, zakrzepły one w beznadziejnej martwości. To były oczy skazańca, który zdecydował się na własną śmierć, nie widząc żadnej zgoła nadziei ratunku.
Ksiądz-staruszek zaśpiewał starczym głosem "Veni Creator". organy zagrały uroczyście. Uklękła para ślubna przed ołtarzem, a proboszcz owinął ich ręce stułą. Zwrócił się wpierw do oblubieńca:
- Ja, Wojciech Widgun z woli własnej, nie przymuszony, zaślubiam jako małżonkę Marię Stargwiłłównę i przysięgam jej przed Sakramentem ołtarza wierność, uczciwość i nie opuścić do zgonu swego.
Milioner powtarzał za księdzem głosem pewnym i śmiałym.
Potem ksiądz zwrócił się do oblubienicy.
- Ja, Maria Stargwiłłówna...
Zaledwie z ust księdza wyszły te trzy wyrazy, gdy młody barytonowy głos męski zabrzmiał jak najdonośniej w kaplicy od drzwi wejściowych.
- Ja zabraniam!...Zabraniam!...To moja dziewczyna! Moja kochanka! Moja narzeczona! Moja najmilsza!
Rozpychając gwałtownie publiczność przedzierało się do ołtarza dwóch zakapturzonych w czarnych płaszczach mężczyzn z brauningami w dłoniach.
 Zebrani w kaplicy wstrzymali oddech z wrażenia, zdumienia i ciekawości. Ksiądz urwał swe słowa, opuścił ręce i wytrzeszczył oczy.
Ada i młodsza siostra Maryni, Dasia aż wlazły na ławkę patrząc, co dalej z tego wyniknie. Papa Stargwiłł posiniał i bliski był ataków astmy, nie mógł wymówić słowa, łapiąc w zduszone płuca powietrze i trzepocząc nieprzytomnie rękami. Pan młody zbladł i zdębiał. Marynia poznała ten głos, lecz to było nadmiarem jej przeżyć z dnia dzisiejszego, wizgnęła histerycznie i zemdlona upadła na stopnie ołtarza. Widgun nachylił się, żeby podnieść swoją oblubienicę. W tym samym momencie stanął przy niej ten, który zaprotestował jej przysiędze ślubnej i błysnął rewolwerem przed oczyma oblubieńca.
-Przecz od niej! Ona moja!...
Podniósł zemdloną, przytulił do piersi i ruszył ku drzwiom jak najszybszym krokiem. Jego towarzysz z wystawionym rewolwerem w dłoni, a brauningiem w drugiej, ochraniał go z tyłu krzycząc ostrym dyszkantem:
- Z drogi precz najdalej!! Kto się przybliży - kula w łeb natychmiast!
Milioner stał jak wmurowany i patrzył na unoszących oblubienicę jego. Idąc do ślubu zostawił w walizie swoją broń palną. Nie miał czym bronić, bezbronny wobec uzbrojonych. Gdyby i miał przy sobie brauning, nie użyłby jego w tym wypadku, gdyż był anglo-saskiej kultury: zimny, zrównoważony, opanowany. Nie mógłby publicznie być zabójcą nie wyświetliwszy treści tej awantury. Widocznie identycznie ma do niej prawo ten czarny, zakapturzony jegomość jeżeli odważył się na taki skandal publiczny. Błyskawicznie przypomniał spostrzeżenia swoje: taka gwałtowna reakcja Maryni na jego pierwszy pocałunek, jej martwota gdy szła do ślubu, męczeński wyraz twarzy. Kocha innego i zdradziła ukochanego dla milionów, a tamten upomnił się swoich praw w ostatniej chwili, wcześniej nie zdążył widocznie. I w tym momencie Widgun nie czuł żalu do tego rabusia, lecz do Maryni i jej rodziny za ten swój zawód i wstyd.
Wszyscy usuwali się panicznie od Gajżułłda i jego towarzysza. Nikt - nawet zaprzyjaźnieni sąsiedzi ziemiańscy nie poczuwali się do obrony panny Stargwiłłówny. Jeżeli nie ratuje pan młody swojej oblubienicy, co im za obowiązek nadstawiać łeb z narażeniem życia. Tylko jeden pan Stargwiłł podniósł się z ławki całą wyniosłością swojej wysokiej postaci, na twarzy jego wykwitły ceglaste wypieki, oczy ciskały gromy. On też poznał ten głos, jak jego córka. Nie myślał tchórzyć, gotów był nieść w ofierze swe życie w obronie dziecka. Krzyknął rozdzierającym głosem:
- Łapać, trzymać tych zbójców! Ludzie, nie dajcie mojej córki, ratujcie!!!
Z wyciągniętymi rękami próbował biec na ratunek Maryni, lecz zaledwie zrobił dwa kroki, chwycił go atak astmy i upadł w konwulsjach.
 Gajżułłd z porwanym swoim skarbem wypadł na dziedziniec i pędem biegli teraz do samolotu Amerykanina.
 Cała gromadka zebranej w kaplicy publiczności wybiegła za nimi obserwując, co dalej z tego będzie. Wszyscy byli przekonani, że ów napastnik był zdradzony dla milionów narzeczonego panny Stargwiłłówny i dlatego nie dopuścił rywala aby dziewczynę jego poślubił. Inaczej wyobrazić sobie nie mogli, żeby taki skandal nie miał racjonalnej podstawy.

Oni wpadli do samolotu ustawionego przy dziedzińcu na placu. W Czechosłowacji Gajżułłd i jego ordynans uczęszczali tam na kursa lotnicze i byli zaliczeni do najzdolniejszych pilotów. Obaj umieli już pierwszorzędnie kierować samolotami i po upływie kilkunastu sekund zahuczał motor, samolot zakręcił się dookoła swej osi i zaczął unosić się w powietrzu.
- Ej! Panie! Panie! - Zawołali ludzie do Amerykanina. - Samolot twój kradną.
Milioner dotychczas sztywną zachowując postawę, ocknął się teraz i wybiegł jak z procy na dziedziniec. Już samolot unosił się  w przestrzeń. W wieczornym mroku i tumanach mgieł majaczyły jak olbrzymie widmo nocne jego kontury i huczał motor.
 Zebranej gromadce zdawało się, że milioner za chwilę runie na ziemię rażony apopleksją, tak straszliwie zmieniła się jego twarz. Zniknął od razu zimny, kamienny jej wyraz, zrobiła się purpurowa jak sztandar czerwony i skurczyła się jak paszcza napadającego tygrysa, włosy zjeżyły się, oczy wyszły na wierzch. Wrzeszczał schrypłym z wściekłości głosem.
- Trzymać, łapać złodziei, rabusiów, zbójców!...Do policji dzwonić, do policji!...I do lotnictwa całego aerodromu!...Pilocie przeklęty, jak ty pilnujesz naszą maszynę?!
Młody pilot-Amerykanin na pół godziny zostawił maszynę bez opieki, chcąc popatrzyć na ślub swego pana, stał teraz trupio-blady z otwartemi wargami i patrzył nieprzytomnie w ciemną, mglistą przestrzeń, skąd słychać było jeszcze donośny huk motoru, ale samolot już był niewidzialny w tej mrocznej mgławicy.
- Gdzie tu telefon? - Krzyczał Widgun. - Muszę zaalarmować natychmiast naczelną milicję i lotnictwo w Kownie, żeby zrobili w tej chwili pościg za zbrodniarzami.
Telefon milczał. Przecięte były druty łącznikowe. Widgun postanowił jechać zaraz konno do najbliższego miasteczka, żeby stamtąd alarmować całą Litwę. Ale stało się jeszcze coś okropnego. Gdy lud opuścił dziedziniec rozchodząc się do swoich domów i sąsiadów z sensacyjnemi nowinami o jakich tu przez kilka wieków nie słyszano, a parobek dworski okulbaczył konia Amerykaninowi, zaczęły straszliwie ujadać psy i gęgać gęsi. Zgasła raptownie elektryczność w całym dworze, a zabłysły dziwne światełka. Dwór miał trzy wejścia: do kaplicy, frontowe i kuchenne. Przy każdym wejściu takowym stanęła zagadkowa postać: w ciemnych kurtkach, żołnierskich onucach i łapciach chłopskich, maska na twarzy, latarka na piersiach, spiczaste kaptury, wystawiony brauning w ręce obciągniętej skórzaną rękawiczką. Sześciu tak samo ubranych, z maskami, kapturami, latarkami i brauningami weszli jeden za drugim do wnętrza domu. Skierowali się do gabinetu dziedzica.
Pan Stargwiłł osłabiony po ataku astmy, leżał na miękkim tapczanie. Przy nim skupiło się całe towarzystwo - rodzina i goście. Po zniknięciu światła elektrycznego zapalili tu świec parę. Blade płomienie nikłym światłem obejmowały staroświecki pokój. Na widok tych sześciu postaci zmartwieli wszyscy z przerażenia. Pierwszy w tym szczególnym orszaku różnił się ubiorem od swoich towarzyszów tym, że miał czarny płaszcz do kolan, gdy inni ubrani byli w kurtki. Ten płaszcz opasywał skórzany pas nabity dokoła patronami. W prawej ręce trzymał brauning, w lewej długi i ostry fiński nóż.
Gdy weszli, stanęli rzędem i wymierzyli jednocześnie wszyscy lufy  brauningów ku zebranym tu osobom, a ów w czarnym płaszczu krzyknął sztucznie zmienionym na bas głosem:
- Rankas  aukštui! (ręce do góry!) Esu Raikauskis...
Obezwładnieli wszyscy jak paralitycy, usłyszawszy to nazwisko pseudonimowe najstraszniejszego herszta grasantów. A on trzymając przed sobą wymierzony brauning i fiński sztylet zbliżył się do milionera. Przemówił do niego tym sztucznym basem.
- Hola! Bogaczu amerykański! Przyjechałeś do naszej ojczyzny targować wśród dziedziczek żony za dwoje dolary. Zapłać teraz cło zielonej drużynie Raikauskisa. Chyba słyszałeś o tej drużynie? To najdzielniejsi ludzie litewskiej krainy, którzy nie boją się ani wojny, ani wrogów, ani władzy, ani policji. Którzy panom, księżom, żydom, bogaczom i wszelkim spekulantom wolą pokarbować skórę i wytrząść ich za ciężki pugilares, niż być tych pasożytów wyzyskiwanymi sługami za grosze. Więc i ty bogaczu zza oceanu, który nie wiesz na pewno co z pieniędzmi robić, daj nam natychmiast 1000000 dolarów w banknotach, aby każdy z nas miał po 10000 (bo jest nas dziewięciu) i mógł żyć, jako solidny obywatel, bez rabunków i wysługiwań burżuazji. A pozostałych 10000 rozdać biedakom, którzy klepią skrajną niedolę. Jeśli ofiarujesz nam tę sumę powyżej  wskazaną, zostanie żywy i zdrów jak jesteś. Jeżeli nie dasz, to ci żywcem będziemy zdzierali skórę, a rany polewali solonym ukropem. Wybieraj więc, co wolisz: życie i zdrowie, czy męczarnie i śmierć? Tym razem był to Raikauskis we własnej osobie, a nie sobowtór jego, jak przy wizycie u bankiera.
---------------------------------------------------------------------------------------
(1) Ksiądz emeryt.


sobota, 23 marca 2013

Rozdział XIX Z kart pamiętnika

 Przez długi mroczny korytarz Gajżułłd cicho się skradał do drzwi pod nr 39. Wykradł od Bronki klucz, który zostawiła jej Ada przed lotem do Stargwiłłowa. Spod czarnego płaszcza nieznacznie oświetlał drzwi każde bateryjką, szukając tych pożądanych. Noc była głucha dookoła. Willa Kiejstut opustoszała, może kilkanaście osób w niej pozostało i większość ich mieszkała na parterze.

Pałanga, lipiec 2015

Oto nr 39. Klucz zazgrzytał cicho i Gajżułłd znalazł się w opuszczonym pokoju Maryni. Zamknął drzwi znowu na dwa spusty; zasłonił okno roletą i zapalił lampkę elektryczną, która nikłe rzuciła światło pod liliowo-różowym abażurem.
Był blady, usta miał suche, zapieczone, oczy świeciły gorączkowo nad pogłębionemi obwódkami, włosy zwichrzone wilgocią nocną i myślami burzliwemi spadały w nieładzie zakrywając całe czoło i część twarzy. Rozejrzał się po całym pokoju. Nie zdawał sobie sprawy czego tu przyszedł. Wizytując u Bronki po parudniowej wycieczce do Łotwy, dowiedział się od niej o zaręczynach Maryni z milionerem amerykańskim i jak najszybciej przewidzianym ślubie. Wpadł w szaloną rozpacz. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby ta najukochańsza należała do innego mężczyzny.
- Prędzej padnie trup mój czy jej niż ją obłapi inny mężczyzna! - Mówił do siebie przez zaciśnięte zęby i wpijał swe palce w dłonie aż do krwi.
 Szał rozpaczy czy też jakiś instynkt intuicyjny ciągnął go do mieszkania Maryni. Może też chciał choć na chwilę się znaleźć w tym pokoju, gdzie pachniało jeszcze jej obecnością, gdzie ulatywał jej oddech, słowa, fluidy jej myśli, sny marzeń; gdzie było to łóżko, w którym spoczywało jej ciało. Znalazł jeszcze pościel nie zasłaną; z pośpiechu widocznie nie zdążyła. Pamięta, gdy stał pod jej drzwiami w tę pierwszą noc ich spotkania, łowiąc uchem każdy jej szelest, każdy szmer, gdy ona w pokoju swoim się skryła zostawiając go na korytarzu - słyszał skrzyp łóżka pod jej ciałem z prawej od drzwi strony pokoju. Więc ona tu spała. Tak, to jej atłasowa kołdra, poznaje. Ona lubi sypiać w puchach, Ada spała tylko na materacu. A ten piernat miękki, śnieżnobiały to jej. Upadł na to łóżko i łkał sucho. Już więcej tu się nie położy jako dziewica, nie. Tak wyraźnie oczyma duszy widział ją teraz w ramionach jej męża - milionera, którego Bronka z sobie właściwym karykaturyzmem przedstawiła jako groźnego dziadka - bogacza.
 Ból, gniew, żal, zazdrość, zgryzota tworzyły w nim jedną postać rozpaczy. Otoczył rękami poduszkę kryjąc w niej twarz drgającą łkaniem. I wtedy palce jego wyczuły jakiś gruby zeszyt pod poduszką. Wyciągnął ten zeszyt. Na okładce charakter pisma Maryni. Przeczytał:
"Spowiedź życia i duszy".
To pamiętnik Maryni! Widocznie pisała w łóżku, ktoś niespodziewanie wszedł do pokoju i nie zdążyła gdzie indziej ukryć.
Przerzucił gorączkowo karty. Był to pamiętnik z ostatniego czasokresu jej przeżyć, inne pamiętniki widocznie zostawiła w Stargwiłłowie.
Krew gorącą falą napłynęła mu do twarzy, a serce biło tak silnie, aż zabrakło mu oddechu.
- To naprawdę szczera spowiedź wszystkich uczuć i przeżyć. Z tych kart pamiętnika Gajżułłd poznał jak to dziewczę namiętnie i silnie go kochało. Ileż w jej sercu było burz, rozterki, tęsknoty i bólu!! A on myślał, że jest przez nią nienawidzony i pogardzany. Czytał stronice pod datą tych ostatnich dni.

Połąga                                                                                           18/VIII.22 r.
Drogi mój pamiętniczku, jedyny mojej biednej istoty powierniku! Tylko przed tobą mogę wylać cały ból mej duszy, odsłonić szczerze tragedię swoją...
Wczoraj pisać nie mogłam...Ten wstrząs straszliwy zdruzgotał mię fizycznie i duchowo...Nie mogłabym utrzymać w stężałej ręce pióro, ani w omroczonym obłędem bólu mózgu znaleźć słowa skargi...Do tego straszliwego dnia łudziłam się jeszcze, że Miry mnie kocha, że powróci znowu do mnie. Nie byłabym taką szaloną jak wtedy, aby go odegnać precz od siebie. Nie, nie, nie!! Oplotłabym ramionami tę kruczą głowę i całowałabym tę smagłobladą twarz ukochaną...
 Teraz widzę jaka to mylna była iluzja co do uczuć jego. On mię wcale nie kocha (i chyba nigdy nie kochał?) On żeni się z Bronką. Już go straciłam beznadziejnie raz na zawsze.
I co mam robić z sobą??? Nie ma mnie innego ratunku ani ucieczki z nieszczęścia i rozpaczy, tylko wyjść za mąż za tego milionera, który oświadczył mi się wczoraj.
Tak, tu jedyne moje wyjście z tej chorobliwej miłości. Gdy będę żoną Amerykanina-milionera, ucieknę ze Stargwiłłowa, ucieknę z Litwy, gdzie stale prześladuje mię za niem tęsknota i ból...
Ucieknę od niego i od Bronki. Ucieknę od tych myśli, które palą mój mózg, rozdzierają serce, trują duszę śmiertelnie. To nowa droga życia...

Tu następuje przerwa, widocznie ktoś w tym czasie przeszkodził pisać dalej.
W miarę jak czytał pamiętnik Maryni, twarz jego coraz bardziej się rozjaśniała, aż zapromieniała szczęściem.
Kocha go Marynia! Kocha ta najśliczniejsza, najdroższa, najukochańsza!! I nie da ją temu milionerowi - nigdy, przenigdy!!! Wara wszelkim mężczyznom od niej! Ona była jego i jest - jego całym sercem i duszą!! I tylko do niego będzie należeć - jego kochanka, jego żona! Prędzej do niej, prędzej!! Aby odebrać od tego złotego dziada zza oceanu, nie dopuścić do ślubu z nim!
Jak się tam dostać? Jaki najbliższy łącznik komunikacji drogowej?
Wyciągnął z kieszeni mapę Litwy, Stąd do Stargwiłłowa przeszło 200 km. Kolei bezpośrednich tam nie ma; trzeba z Kretyngi jechać okrężną drogą. Przejeżdża się część Łotwy od Prekul do Vainoden, potem żmudzkie Możejki z sześciugodzinną przesiadką dopóki pociąg przyjdzie szawelski. W Szawlach znowu kilkugodzinna przesiadka zanim przybędzie pociąg do Taurog. Tam ze stacji Ledaviany 25 km do Stargwiłłowa. Z Połągi do Kretyngi też łączność tylko najętymi końmi (nie było jeszcze w 22 roku autobusów ani stałych dyliżansów). Stały autobus jest tylko przy sanatorium wojskowym, który chodzi dwa razy dziennie: z rana o 7 przywożąc oficerów ze stacji, a po południu wiezie do stacji odjeżdżających do pułku. Słowem jazda kolejowa do Maryni przetrwałaby więcej jak doba! Jechać konno bez przemęczenia Szemila też zeszłaby doba z godzinami. A tu sprawa niezwłoczna. Przecież ten koczkodan amerykański pojechał do Stargwiłłowa z indultem, żeby zaraz wziąć tam ślub z Marynią. Przedłużona podróż może się przyczynić, że będzie ona już po ślubie, gdy on się tam dostanie.
Na tę myśl zjeżyły się włosy Włodzimierza, a na twarzy pojawiły się wypieki jak w chorobie z wysoką gorączką.
Jechać! Natychmiast jechać! Dzisiaj tam musi być koniecznie! Schował ten zeszyt w zanadrze i wybiegł z pokoju Maryni. Przeskakiwał po trzy stopnie schodów i biegiem mknął do willi Znicz. W parku willi stała oficynka. Zastukał silnie do ostatniego okna.
- Antanas! Antanas!
Otworzyły się szyby i wychylił się przez okno ordynans. Było to chłopczysko lat około 22 lecz przy miernym wzroście i drobne twarzy robił wrażenie 18-letniego młodzika. Czupryna jasna jak konopie, gęsta, zwichrzona, tak jak u jego pana spadała grzywą na czoło i część twarzy, oczki nieduże ciemno-szare, głęboko osadzone, bystre i sprytne, świeciły jak u żbika. To była twarz opryszka i sowizdrzała. Sierota bezdomny, niewiadomego pochodzenia, w r. 1918 wstąpił jako ochotnik do Zielonych Garnizonów Gajżdułłda, zorganizowanych przeciwko Niemcom na Litwie ze zbiegłych jeńców, gdzie też było niemało krajowych awanturników. Miał wtedy Antanas 17 lat. Wolał być bojownikiem w zielonych kadrach niż parobkiem u "kułaków". Do młodego komendanta swego przywiązał się na życie i śmierć. Był przy nim stale jako żołnierz-ochotnik. Przy boku dzielnego kapitana dosłużył stopnia sierżanta. Ale wolał być ordynansem Gajżułłda niż sierżantem od niego oddalonym. Teraz po minie swego komendanta poznał, że się stało czy stanie coś nadzwyczajnego. I oczy mu zaświeciły jeszcze więcej, bo tak jak jego zwierzchnik lubił awantury i karkołomne wybryki.
Już świtało. Poranek zapowiadał się pochmurny i mrok był jeszcze dokoła.
- Antanas, ubierz się i leć do miasteczka szukać auta. Gdy znajdziesz, przyjedź wnet do mnie. Powiesz właścicielowi maszyny, że świetnie zarobi...
- Panie Komendancie, w całej Połądze jest tylko dwóch posiadaczy autów do wynajęcia: jeden na Smelcius ulicy, pan Żudycki, drugi pan Głozowski, mieszka w tym leśnym domku koło żydowskiego cmentarza.
- No i ruszaj do nich piorunem! Wpierw tam gdzie bliżej.
Ordynans ubrał się błyskawicznie. Gajżułłd wszedł do swego pokoju w wieży willi Znicz. Powitał go radośnie wilk alzacki, śpiący na kocu przy łóżku swego pana. Kapitan zrzucił z siebie ubranie i włożył chałat. Poszedł z ulubionym psem wykąpać się w morzu, które bliziutko było od willi Znicz. Woda morska orzeźwiła go. Już coraz jaśniejszy był brzask dzienny.
- Ze wschodem słońca musimy być w drodze.
Antanas coś zamarudził. Już wzeszło słońce acz niewidzialne, bo pochmurny był poranek. Gajżułłd niecierpliwił się straszliwie. Dla skrócenia czasu pobiegł do Szemila mieszkającego w stajni hrabiowskiej, bo tylko w następnym dniu spodziewał się go zobaczyć i dlatego wydał odpowiednie polecenia koniuszemu hrabiów Tyszkiewiczów, aby też opiekował się koniem Gajżułłda. Wrócił ze stajni, gdzie miał kilometr prawie drogi i jeszcze nie było Antana. Znowu czytał pamiętnik Maryni i całował karty tego zeszytu, które mu dały tyle radości i nadzieję szczęścia.
Już w willi Znicz zaczyna służba wstawać. Goście jeszcze śpią. W miasteczku też robi się dzienny gwar, a Antanas nie wracał. Już chciał wilka swego wysyłać na poszukiwanie ordynansa, gdy po schodach zadudniły kroki w żołnierskich butach. Antanas wpadł zdyszany, spocony.
- Panie Komendancie, wczoraj z rana Głozowskiego autem pojechała wycieczka do Kłajpedy i powróci tylko jutro wieczorem. Chodziłem koło 3 kilometrów na ulicę Smelciu do Żudyckiego. Jego ford wynajęli wczoraj do Szawel i jeszcze nie wrócił.
- To okropność!! Jeżeli za dwie godziny maszyna Żudyckiego nie powróci, musimy wykraść taksówkę od Amerykanek. Dobrowolnie Staknisowie nam taksówki swojej nie dadzą, bardzo ją Staknis szanuje.
Powrócił szofer Żudyckiego koło 8 z rana. Był zmęczony bardzo całonocnym kierowaniem maszyny. Powiedział stanowczo, że nie pojedzie za żadne skarby dopóki kilka godzin się nie prześpi. Trudna rada, musiał Gajżułłd jemu ustąpić i dać ten niezbędny odpoczynek. I on potrzebował parę godzin snu po tej bezsennej nocy.
Gdy się przespał trochę, przywołał znowu ordynansa i długo z nim szeptem konferował. Zakończył temi słowami:
- Zabierzemy trzy bronie palne i sztylet. Karabiny zostawimy, to za bardzo rzucałoby się w oczy. Pojedziemy ubrani cywilnie. Przygotuj płaszcze deszczochronne sobie i mnie. Musimy wyjechać najpóźniej o 13-ej.
------------------------------------------------------------

Tegoż dnia po południu straszliwa mgła nieprzeniknionym tumanem zalała całą Żemaitiję. Kraina ta zamieniła się w jedną szarą mgławicę, jakby wszystkie chmury z firmamentu zwaliły się na ziemię. Każdy jak ślepiec czuł się w tej mgle.
A w tym tumanie mknął gościńcem od zachodu na wschód ford unoszący trzech mężczyzn. przy kierownicy siedział młody szofer w skórzanej kurtce i takiejże czapce. Na tylnym siedzeniu Gajżułłd i jego wierny ordynans. Obaj w czarnych płaszczach deszczochronnych. Duże spiczaste kaptury zasłaniały ich twarze do niepoznania. W tych mrokach mgły byli podobni do jakichś duchów ciemności mknących na stracenie.
- Prędzej! Prędzej! Bo cię wyrzucę z tej kierownicy i sam pojadę!
- Jak jechać prędko w taką mgłę, gdy nie widać nic przed sobą i to nieznajomą drogą - Odparł z flegmą szofer.
-To marsz na moje miejsce, sam będę kierował.
- Za droga maszyna, żebym dawał w obce ręce. Jak pan tę maszynę potrzaska, kto za nią odpowie?!
Gajżułłd pochylił się nad siedzeniem kierowcy i błysnął rewolwerem przed oczyma.
- Jazda 80 km na godzinę lub położę cię zaraz trupem!
Przerażony kierowca zrozumiał, iż musi być posłusznym temu strasznemu panu z czarną grzywą i płonącemi oczyma. On był też chłop odważny i śmiały, ale nie miał żadnej broni palnej i był jeden przeciwko dwom uzbrojonym.
"Velnis rupūžė" (1) Zaklął z cicha. - Żebym to wiedział gdzie ich wywrócić i uciec od takich "gyvaciu" (2)
Dał maszynie jak najszybszy pęd. Przecież to gościniec, ale droga taka pagórkowata, bo to górna część Żemaitiji między Telszami a Rosiejniami. Znowu zjeżdżają z jakiegoś wysokiego i krętego wzgórza. Rozpędzone aut trudno teraz zahamować, tak mknęło aż gwizdało powietrze i falowała mgła. W tym pędzie i mgławicy nie zauważyli skrętu ku rzece. Zamiast na most, maszyna z łoskotem wpadła w nurt wody. W tym momencie, gdy ford staczał się urwistego brzegu w koryto rzeki, Gajżułłd z jego tylko właściwym sprytem i zręcznością zdążył wyskoczyć na brzeg, wołając: ratujcie się!...Prawie jednocześnie to samo zrobił Antanas, tylko zamiast na darninę jak jego komendant, wskoczył do wody przy krzakach łozy, za które zdążył uchwycić się, zanurzając po szyję w rzece i wylazł mokry, jak szczur wodny. A nieszczęsny szofer zniknął pod tonią razem z maszyną.
Gajżułłd zrzucił z siebie błyskawicznie całe ubranie i dał nurka w miejscu, gdzie zwaliło się auto. Ford wywrócił się na nierównym, kamienistym dnie rzeki, szczęściem na bok, a nie do góry kołami i dlatego nie zagniótł szofera. Z natężeniem siły dwóch mężczyzn udało im się wyciągnąć topielca. dawał słabe oznaki życia. Krew sączyła się z pobitej głowy. Gajżdułłd wycisnął wpierw z niego wodę. Potem przy pomocy ordynansa nazbierał liści "babkę" rosnące tu licznie, obłożył niemi ranę i obwiązał czystą chusteczką do nosa. Zwrócił się do Antana:
- Ja tu pozostanę przy straży, żeby go kruki i wrony nie podziobały (krążyło ich tu liczne stado), a ty idź biegiem i szukaj ludzi. Tylko pamiętaj - milczenie jak największe o moim przynagleniu do najszybszej jazdy.
Antanas pobiegł ze zwykłą sobie zwinnością. Przytem chciał się rozgrzać, gdyż całe ubranie miał mokre.

Gajżułłd siadł ponury na grubej kłodzie, wyrzuconej tu chyba przez prąd rzeki. Co za pech! Co za klęska!! Ford na pewno rozbity, co najmniej ciężko uszkodzony. Teraz musi nająć furmankę. A szoferem też trzeba się zaopiekować i sprowadzić lekarza. Jakaż teraz będzie mitręga z jazdą! Jakaż zwłoka! Oby nie przyjechać za późno. Dobrze iż dzisiaj niedziela, łatwiej znaleźć wolne konie i ludzi.
Antanas nie wracał, widocznie wiosek nie ma w pobliżu. A taka martwa cisza dokoła! Nie słychać żadnych głosów żyjących, ani szmeru liści, ani poszumu wiatru. Zda się cała przyroda usnęła snem letargicznym pod tym tumanem mgieł.
Tymczasem szofer wracał powoli do życia i przytomności. Był rozebrany i owinięty w płaszcz Gajżułłda. Podniósł powoli rękę i dotknął swojej głowy.
- Czym ciężko ranny?- Zapytał.
- Za dwa dni będziesz zdrów. Ulokuję ciebie pod opieką dobrych ludzi. Ford odremontuję własnym kosztem. Tobie dam 1000 marek gościńca za twój guz, opłacę lekarza i opiekę nad tobą. Tylko pamiętaj - trzymaj język za zębami!...
Chyba godzina upłynęła zanim przyszedł Antanas z gromadą ludzi większą, niż byli potrzebni. Wieś ciekawa była ujrzenia tego wypadku i miejsca katastrofy. Wyciągnęli ford. Bardzo był uszkodzony. Ani mowy mogło być o dalszej jeździe, zanim przejdzie większy remont. Gajżułłd dał z góry pieniądze szoferowi za opłacenie opieki, lekarza i remont maszyny, oraz ów prezent w 1000 marek za guz i milczenie. Dowiedział się, że stąd do Stargwiłłowa 20 kilka jeszcze kilometrów. Szofera i auto zabrali wozami do wioski. Włodzimierz najął do Stargwiłłowa parokonną furmankę. Szkapy wychudzone i zapracowane letniemi robotami, a droga ciągnęła się przez wzgórza i doły, co utrudniało szybkość jazdy. Kapitan zacisnął zęby i uzbroił się w cierpliwość. Przyczynił się przynaglaniem swoim do takiego wypadku, teraz nie chciał być przyczyną naderwania koni, bo był przyjacielem zwierząt.

-------------------------
(1) Diabeł - ropucha.
(2) Żmii

poniedziałek, 4 marca 2013

Rozdział XVIII Milioner zza oceanu

 Chociaż godzina koło 10-ej, Marynia jeszcze spała. Wczoraj wzięła za wielką dozę nasennego proszku i nie mogła się obudzić. Musiała chociaż sztucznie wywołać sen, inaczej stałaby się z nią tragedia...
Ada już dawniej uporządkowała pokój, zgotowała na prymusie śniadanie i zjadła swoją porcję. Taki czas wielki iść na plażę, a Marynia wciąż śpi. Ada wie, że sen wywołany narkotykiem nie wolno przerywać. Więc nie budzi kuzynkę, tylko kręci się niecierpliwie po całym pokoju. To wychyli się przez okno, to wyjdzie na balkon, to siądzie, to wstanie; nie wie co ma robić z sobą. Dzień taki śliczny, a ona czas tu marnuje zamiast plażować się.
 Popatrzyła na Marynię dłużej. Przedtem twarz jej była woskowa, teraz cera zaczyna się robić normalna. Może już obudzi się zaraz?
 Co to za dziwna dziewczyna, żeby tak szaleć, umierać z miłości, zamiast zbliżyć się z ukochanym mężczyzną, gdzie wystarczyłoby tylko parę słów, a byłby u jej stóp. To taka absurdalna duma panny "błękitnej krwi". Zadręczyć się wolą na śmierć niż ująć pewną dozę ambicji własnej? Co za niedorzeczność!  Wyobrażała sobie, że mężczyzna taki sex-apilny jak Gajżułłd będzie podobnie do niej udręczał się nieosiągalną miłością, tym cierpieniem ukochanego dając satysfakcję swojej zemście. A on kpi sobie z tego, zaraz po odprawie zdobył cały kadryl kochanek. Teraz ma już narzeczonę i tyle go obchodzi Marynia jak zeszłoroczny śnieg.
 Stargwiłłówna wpadła w okropną rozpacz, gdy się dowiedziała wczoraj o narzeczeństwie Gajżułłda z Bronką, o czym już wie cała Połąga i chyba wróble świergocą na dachu tą nowinę. Dostała spazmów, histerii, gotowa była iść utopić się w morzu. Ada wpakowała jej te proszki w ciepłym mleku, żeby mogła usnąć i uspokoić się.
 Gdy Ada tak denerwowała się długim spaniem kuzynki i już zabierała się iść sama na plażę - coś zahuczało w powietrzu. Huk coraz silniejszy tuż nad głową. Ada wyskoczyła przez okno na balkon, żeby zobaczyć co to jest.
Jakiś samolot leci nisko nad Połągą. Nie litewski szybowiec. Jakaś nie widziana nigdy maszyna powietrzna. Wygląda jak mały skrzydlaty domek z dziwnemi na dole po bokach czółnami. Każdy przechodzień zatrzymuje się, zadziera twarz w górę i patrzy na ten lecący domeczek. Zakręcił się gdzieś nad parkiem pałacowym i tam widocznie spuścił swój lot, znikając wszystkim z oczu.
Powrotną drogą do pokoju przez okno Ada zawadziła niezgrabnie stojącą na framudze wazę z kwiatami, która spadła na podłogę z takim stukiem, aż Marynia otworzyła oczy. On już nie spała przeszło godzinę, udawała tylko sen, żeby Ada terkotanie swoim nie przeszkadzała jej zbierać myśli, które wzburzonym potokiem przewalały się przez mózgownicę, pod wspomnieniem ciosu jaki nią wstrząsnął wczoraj.
Teraz powiodła po pokoju zamglonym półprzytomnym wzrokiem i znowu zamknęła powieki. Ada bojąc się, żeby znowu nie wpadła w sen skoczyła do niej i pocałowała kilkakrotnie.
- Maśka, wiesz, jakiś dziwny samolot przeleciał przed chwilą i spuścił się do parku pałacowego. Pewnie przyleciał ów bogacz amerykański, o którym ciocia Milewiczowa tyle nagadała, pamiętasz chyba?
Marynia ziewnęła i przetarła oczy. W ustach i gardle miała gorycz opiumu.
- Ada, daj mnie pić. Coś paskudnego mam w ślinie.
- Zaraz, zaraz najmilsza! Podgrzeję tobie kakao, dawno gotowane, ostygło. A teraz wypij tę wodę z cukrem i cytryną.
Marynia piła długo i chciwie. Ta woda z cytryną orzeźwiła ją, ale wstawać nie myślała.
- Masiu moja, wstawaj, taki dzień śliczny! Szkoda marnować czasu w łóżku.
- Więc zabieraj się zaraz na plażę i wynoś się! Mnie daj spokój. Ja chcę być sama, słyszysz!
Ada popatrzyła na kuzynkę przeciągle. Jeszcze nie widziała u niej takiej twarzy: brwi ściągnięte, czoło pofałdowane, oczy półprzytomne, obwódki czerwonawo-sine, pogłębione, usta zapieczone. Zrozumiała, że w Maryni wrze straszliwa burza.
- Dobrze, idę...Tylko wypij zaraz kakao, aby po raz trzeci nie podgrzewać.
Przysunęła do jej łóżka stolik z rozstawionym śniadaniem. Potem narzuciła szybko na siebie ciepłą włóczkową chustkę domowej roboty, powiedziała przyjaciółce "pa" i frunęła przez drzwi zadowolona, że nareszcie wydostała się z tego pokoju.
Marynia wypiła kakao tylko pół szklanki, bułki z masłem i wędliną zjadła parę kęsów, jajka ani próbowała. Zamknęła drzwi, a klucz wyjęła, żeby z korytarza wyglądało, iż tu nikogo nie ma. Okno wychodzące na odkryty balkon zamknęła, spuściła kolorową roletę i wlazła znowu do łóżka. Położyła się na wznak z głową na jaśku, ręce szeroko rozłożyła na kołdrze i zapatrzyła się w jeden punkt - przed siebie, nie widząc nic oprócz obrazów posępnych myśli własnych.
Jej przewrażliwiona istota przeżywała teraz niewypowiedzianą tragedię. Zniweczone ostatnie jej ułudy, na zawsze zabita nadzieja szczęścia. Po tym spotkaniu z Gajżułłdem, gdy tak błagalnie klęczał u jej stóp, potem na plaży taką szaloną urządził scenę zazdrości, a przy każdym z nią widzeniu zasyłał spojrzenia takie pełne miłości i tęsknoty - więc myślała, że on ją kocha jeszcze. To wyczucie jego miłości niosło ulgę jej sercu. I tliła w głębi duszy nadzieja, że do niej powróci i nastąpi pojednanie. Tymczasem zagruchotała wczoraj cała Połąga, że Gajżułłd po słowie z Bronką, że ją zaprezentował Generałowi Kumialisowi i swoim kolegom jako przyszłą małżonkę, że poszli do prałata po indult i na zakończenie sezonu wezmą ślub w kaplicy na Birucie.
On widocznie przestał ją kochać, uczucia swoje przeniósł na Bronkę. I czym ta gęś zaściankowa mogła go pociągnąć do tego stopnia aż zdecydował się z nią ożenić? Ach, jak w tej chwili nienawidziła Marynia tej dziewczyny!! Nie, to niemożliwe, żeby Bronka zagarnęła jego serce!!! Marynia przypomina każde jego spojrzenie, każdy ruch, każdy wyraz twarzy. Wtedy na tym balu w Juracie Bronce towarzyszył, a za nią ciągle oczyma gonił i to jakiemi!...Ileż w tych oczach było wymowy uczuć i bólu!!!To jakaś inna przyczyna go skłania do małżeństwa z Bronką. On to czyni chyba z rozpaczy przez jej chłód i niedostępność, lub przez zemstę nad nią, albo w celu wywołania zazdrości.
Tu przypomniało się jej co opowiadała wówczas Ada - jak w niespełna godziny po czołganiu się przed Marynią na kolanach pod jej pokoju drzwiami - szalał na balu z Bronką asystując nieodstępnie, rozbijał szampan u jej nóg, podrzucał ją w tańcu pod sam sufit, fundował kolację, odprowadzał do domu i stałym stał się asystentem, aż wreszcie zdecydował się ożenić z nią.
- To niemożliwe! Niemożliwe! - Szeptała spieczonemi wargami. - Żeby on był taki komediant, taki obłudnik, taki niegodziwiec!
Od tych myśli słabo jej się robi wśród ciepłych, miękkich puchów. Gdy wstała, zachwiała się na nogach jak pijana. Ścisnęła oburącz głowę. - On doprowadzi mię do choroby!
Przemogła słabość i zrobiła kilka kroków. Stanęła przed dużym zwierciadłem i przypatrywała się swej postaci, otulonej w koszulę nocną z cieniutkiego płótna białego w licznych haftach i koronkach. Rozplotła warkocze a koszulę zrzuciła. Tak stała przed lustrem naga, okryta płaszczem złoto-popielatych włosów. Unosiła w górę ramiona, żeby przyjrzeć się szczegółowo wszystkim kształtom swego ciała.
- Jestem za szczupła do swego wzrostu, za mizerna, za cienkie mam nogi, za chude ramiona, piersi brzydkiego kształtu, wąskie, podłużne, płaskie, brak im jędrności - jak u matki, która wykarmiła kilkoro dzieci, szyja za długa i za cienka. Za to skóra jak z mleka stężałego, a palce rąk i skład dłoni jak z rzeżby. Tak, pomimo braku w budowie piękną jestem. Bez jakichś niedostatków w urodzie nie ma piękności, tak samo jak nie ma kompletnych ideałów bez ujemnej strony. Chyba w Litwie nie znajdzie się piękniejsza ode mnie? Bronka jest lepiej zbudowana, świeższa, z rumieńcami - ot, jak większość tych szlachcianek folwarkowych. Nie posiada ani dystynkcji mojej postaci, ani moich rysów, ani moich oczu, ani moich włosów. On ma gust zbyt wykwintny, żeby Bronkę wynieść nade mną. Tu tylko rozpacz jego i zemsta.
I nagle przyszła jej myśl do głowy: napisać do niego list z zapytaniem, jakie pobudki skłaniają go do żeniaczki z Bronką. Co on na taki list odpowie? I krew zabarwiła jej bladą twarz pod tym nowym podszeptem jakiejś nadziei w zbolałym sercu. Może powie: "To ty, twój chłód, twoja obojętność zmusza mię do tego rozpaczliwego postanowienia". Wtedy Marynia mu powie: "Nie czyń tego, wróć do mnie, ja kocham cię jak kochałam". I on wróci, upadnie do jej nóg, jak wtedy...Nastąpi pojednanie i szczęście...
A może odwrotnie, odpisze jej drwiąco i zimno: "Pokochałem Bronkę...Ty poszłaś w zapomnienie".
Och!! Takiego upokorzenia to by nie przeżyła!!
Zrobiło jej się duszno...Zabrakło powietrza. Poty wystąpiły na całe ciało. Musi otworzyć okno, bo zemdleje. Naciągnęła niebieski w bladoróżowe desenie chałat i podeszła do okna, żeby je otworzyć i zaczerpnąć świeżego powietrza w ściśnięte bólem moralnym płuca. Podniosła roletę, roztworzyła na rozcież obie szyby i przez chwilę wdychała świeże, wonne powietrze morskie.
Patrzyła na aleję parku bielejącą wśród różnobarwnych kwietników, na ten cały zielony zalany słońcem południowym park, na błękitne niebo po którym snuły się biało-złote obłoki i promieniało słońce.
- Piękny ten świat, jaśnieje radością, a życie takie smutne, takie okropne!!..
Nagle stężała. Z wąskiej alei wiodącej z parku do plaży wyszli Gajżułłd z Bronką. Ona była w kolorowym szlafroczku, on w jedwabnej koszuli i długich cywilnych spodniach, przez ramię oboje mieli przewieszone ręczniki. Widocznie kąpali się razem z drugiej strony mola w strefie nie strzeżonej przez milicję i teraz powracali z kąpieli na obiad. Jak przez mgłę zauważyła Marynia, że Włodzimierz obrócił głowę ku jej oknu. Spostrzegł ją za framugą, bo jeszcze i drugi raz się obejrzał, biegnąc ku jej sylwetce spojrzeniem. Marynię coś zakłuło bardzo w okolicach serca i pociemniało w oczach. Rymnęła na podłogę i leżała chyba 10 minut zanim wróciła do siebie. Wypiła pół szklanki wody z walerianką i znów położyła się do łóżka.
Słońce promieniami swemi złociło pokój. Tak przepięknie dzisiaj: słonecznie, ciepło, woń kwiatów z parkowych klombów, zapach żywicy z drzew sosnowych, powietrze orzeźwiające jodem, kojący szum pogodnych fal morskich. A ona leży w łóżku zamiast korzystać z powietrza i morza. Ten rozsłoneczniony dokoła świat zaćmiony był dla niej chmurami smutku. Chciała znaleźć jakiś ratunek, ucieczkę od swojej rozpaczy. Najlepiej, gdy przyjdzie noc, pójść nad morze, popłynąć daleko i utopić się. Skończyć raz z tą męką! Ale może tam - za grobem dalszy ciąg jest życia ludzkiego, może naprawdę istnieje piekło, jak uczy liturgia - co wtedy!! Jako samobójczyni pójdzie na wieczne męki jej dusza. Dreszcz zimny przebiegł całą jej skórę. Nie ma więc ucieczki z niedoli i rozpaczy nawet w śmierci!!
Gdyby ich Stargwiłłowo nie poszło przez agrarną reformę i mieliby taką posiadłość obszerną jak przedtem, wyjechałaby na studia za granicę - do Paryża, Genewy czy Wiednia. Nauka, życie koleżeńskie, rozrywki wielkomiejskie, niespodzianki różne oderwałyby ją od tego jednego kierunku myślowego i może uleczyły z tej chorobliwej miłości. Teraz nie ma możności materialnych na wyjazd i edukację za granicą. Ojciec stary, schorowany nie może się obejść bez ekonoma. Służba domowa ma teraz podwójnie większe wynagrodzenie jak za czasów caratu i okupacji niemieckiej, przytem kaprysy i wymagania. Z pieniędzmi krucha sytuacja: waluta carska przepadła z kretesem od 1919 roku, niemiecka ginie, produktów rolnych cena niska, a podatki bardzo wygórowane, oprócz pieniężnych opłat za ziemię jeszcze dają się rekwizycje do intendentury, bo to czas liczy się dotychczas wojenny. Słowem, ziemianom przyszły ciężkie teraz czasy.
Co robić z sobą?? Co? W Stargwiłłowie umrze lub poważnie się rozchoruje. Usiadła na łóżku i i wyciągając ręce przed siebie zawołała głośno:
- Boże, czyś Ty jest, czy Ciebie nie ma!? Dlaczego ja tak cierpię!? Czemu ja taka nieszczęśliwa!? Gdzie mój ratunek? Gdzie moja ucieczka?!
Ktoś zapukał do drzwi. To pokojowa państwa Milewiczów przyniosła list od swojej pani. Marynia otworzyła kopertę.

Połąga                                                                                              18/VIII-22
Kochana Maryniu!
Mamy dzisiaj gościa, bardzo miłego i wielce pożądanego: kuzyn nasz zza oceanu. Dzisiaj przyleciał do nas samolotem własnym.
Dla uprzyjemnienia mu herbatki wieczornej zapraszam małe kółeczko krewnych i najbliższych znajomych. Bardzo radzi będziemy, jeżeli i Ty, Kochanie przyjdziesz ze swoją kuzynką Adą.
Czekamy Was o 7-ej wieczorem i prosimy, żeby się nie opóźniać!...
Oddana ciotka Milewiczowa

Po przeczytaniu listu Marynia zamyśliła się głęboko. O tym kuzynie zza oceanu, który przyleciał do Litwy własnym samolotem dużo już ona słyszała. To ma być inżynier - górnik milioner, który przybył do naszej krainy zz USA nie tylko w celu poznania ojczyzny swoich rodziców. Tu pragnął znaleźć połowicę życia swego.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
Dom państwa Milewiczów był bardzo miły swoim stylem zewnętrznym i wewnątrz. Stał pośrodku wielkiego sadu, pomalowany na kolor niebiesko-zielony, z dużą werandą ocienioną obfitym bluszczem, która dawała złudzenie salonika letniego: z miękkiemi meblami, bujającym fotelem, otomaną i stolikami. Miła też była atmosfera tego domu. Państwo Milewiczowie byli to ludzie bardzo gościnni, węzłami krwi skoligaceni chyba z połową Polonii litewskiej. W czasie sezonu codziennie w ich domu byli goście. Oprócz tego domu mieli jeszcze dwa i ładny świronek, gdzie sezonowali letnicy ze "śmietanki" polskiej.

Willa z 1925 roku (lipiec 2015)
 Przez swoją gościnność i szerokoduszność ta tak wielce sympatyczna pareczka małżeńska miała stale dłużki, pomimo iż byli bezdzietni i materialnie dobrze sytuowani. Dlatego tak niezwykle im pożądany był ów gość zza oceanu, kuzyn-milioner. On siedział teraz w bujającym fotelu z zarzuconą prawą nogą na lewe kolano i wonnym cygarem w kąciku ust. Był to mężczyzna 50-letni, ale przez masaże i gimnastyki wyglądał o wiele młodziej. Twarz starannie ogolona, czerwonawo - śniadawa o rysach dużych znamionujących energię, oczy szare, trochę wypukłe, mądre i zimne; średniego wzrostu i silnie zbudowany. Kostium jasno-popielaty w ciemne kratki, w górnej kieszeni złoty zegarek z grubą szczerozłotą dewizką. Pod koniec maja korzystając z wczesnej wiosny przyleciał z New-Yorku hidroplanem najnowszego wyrobu i przez kilka tygodni zwiedzał Litwę wzdłuż i wszerz, goszcząc u krewnych bliższych i dalszych oraz u znajomych rodzin swoich rodziców, którzy jako powstańcy 1863 r. musieli opuścić swą macierz raz na zawsze. W każdym domu gdzie zawitał był gorąco podejmowany i jak najuprzejmiejszą miał gościnę, bo wszystkim był pożądany ten gość z milionami dolarów. Ojciec jego sprytny, zaradny i przedsiębiorczy, przy pomocy dzielnej małżonki chociaż na wygnaniu, potrafił zbogacić się w USA i dać wyższą naukę jedynakowi, który wykształcił się na zdolnego inżyniera-górnika. Ten fach doprowadził go do milionów, bo odkrył nową kopalnię cennych minerałów.
Na zdobywaniu milionów stracił najpiękniejsze lata, całą młodość. Chciał się zrównać z amerykańskimi multi-milionerami. Ku temu celu skierował wszystkie swoje zdolności, cały intelektualizm i energię. Osiągnął ów cel niecałkowicie. Nie mógł dojść do tego, żeby został multi-milionerem. W każdym razie zdobył miliony i już znaczną część ich wydał na ów niezwykły hidroplan, którym przyleciał do Europy. Gdyby on był Anglo-sasem, Niemcem czy Żydem, oczywiście przypłynąłby okrętem, lub przyleciał najętym samolotem. Ale dlatego, że był Polakiem (i to z obszarników) miał tę zgubną próżność naszego narodu, żeby wyróżnić się od innych, zaimponować, olśnić jak najwięcej swoich ziomków. A ten najnowszej konstrukcji hidroplan wywołał sensację wszędzie gdzie się pokazał. Ten samolot fotografowały i filmowały nie tylko prasy litewskie lecz we wszystkich krajach, gdzie się zjawiał. Teraz kto tylko chodzić mógł w Połądze, każdy szedł do parku pałacowego oglądać tę szczególną powietrzną maszynę, którą milioner umieścił na placu przed pałacem hrabiów Tyszkiewiczów.

Pałac Tyszkiewiczów, lipiec 2015
Goście zaproszeni na herbatkę jeszcze się nie zeszli. Na werandzie póki co siedzieli tylko we troje: milioner zza oceanu i oboje państwo domu. Staruszkowie usadowili się w głębokich fotelach naprzeciwko gościa, zapatrzeni w niego jak na żywy obraz. On huśtając się lekko w bujaniku ćmił powoli cygaro kącikiem ust i zwierzał się przed krewniakami. Mówił po polsku dosyć prawidłowo, chociaż akcent miał cudzoziemski i zacinał z angielska "ł" na "l", "r" wymawiał jak "h".
Zrozumiał, że nie wystarczyłoby jemu życia, żeby dorównać pokoleniowym bogaczom w USA i postawił "finis" swojej pracy. Obejrzał się, że już pół wieku przeżył i nie posiada ogniska rodzinnego. Ojciec i matka dawno już umarli. On był teraz samotny starzejący kawaler. Więc postanowił ożenić się jak najprędzej. Przybył do Litwy nie tylko dla poznania ojczystej krainy rodziców (on sam urodził się w Ameryce), ale chce tu też przy obecnym Rządzie wolnej Litwy wywalczyć ziemię rodzinną swoją zagrabioną przez carat w 1863 r. i rozdaną burłakom (1). Wie, że demokratyczny ustrój państwowy w Litwie likwiduje majątki przechodzące wskazaną normę agrarnej reformy. On jest też za taką reformą i nie ma pretensji aby mu był oddany cały obszar należący do ich dworu. Wystarczy jemu centr 100-hektarowy, ale niech te ich grunta przeznaczone do parcelacji będą oddane litewskim żołnierzom, którzy walczyli o wolność ojczyzny, wygnać z nich musi niezwłocznie teraz ów obcy i wrogi element przysłany przez carat dla ucisku i rusyfikacji Litwinów.
No i jednym z najgłówniejszych celów jego jest znaleźć w Litwie towarzyszkę życia. Jako ideał kobiety, żony i matki wiekopomne pozostało wspomnienie jego rodzicielki. Przez postać swojej matki wyidealizował sobie kobietę-Polkę z Litwy.
 Szlachetna strona moralna przyszłej małżonki jemu za mało. On chce mieć małżonkę z "błękitnej krwi", piękną, inteligentną, wykwintną, młodą, żeby olśniła salony milionerów USA, a pięknością swoją zaćmiewała ich żony i córki. Niech się tam przekonają, że chociaż on nie dosięga ich bogactw lecz przewyższa swoim rodowodem i kulturą europejską.
Ameryka też ma swoją "wyższą sferę" do której należą milionerzy pokoleniowi. Takim imponuje bardzo europejska arystokracja krwi. Większość tych milionerów marzy o skoligaceniu się z arystokracją rodową przez związki małżeńskie. On podróżując po całej Litwie, gdzie wyszukiwał wszystkich krewnych i pokolenia rodzin znajomych rodziców, a jako bogacz-kawaler w każdym takim domu był bardzo poważany i jak najgościnniej podejmowany, oglądał się wszędzie za kandydatką na żonę. Niestety! Nie znalazł takiej, jakiej pragnął. Ostatnia jego nadzieja - Połąga. Jeżeli i tu nie znajdzie odpowiednią swoim wymaganiom kandydatkę na żonę, poleci do Polski, może tam się uda ów cel tak pożądany osiągnąć, ale on chce mieć towarzyszkę życia ziomkę matki swojej.
- Właśnie - Rzekła pani Milewiczowa. - Na dzisiejszą herbatkę zaprosiliśmy "najczcigodniejsze" panny jakie są w Połądze tego sezonu: hrabiankę Annę i cztery nasze kuzynki, które i tobie są dalsze krewniaczki. Jedna z nich jest piękność kompletna i taka jak chcesz "panna błękitnej krwi": wykwintna, inteligentna, śpiewa, gra na fortepianie i swobodnie rozmawia pięciu językami. Jeżeli i ona nie będzie podobała się tobie, umywam ręce ze wszystkich swatostw.
- Tak - Potwierdził pan Milewicz. - Ta panienka, o której żona mówi, naprawdę jest śliczna i dystyngowana.
Milioner uśmiechnął się jedną stroną ust. Taki był sposób jego uśmiechu. Rzadko kiedy uśmiechał się szczerze i to oczy jego pozostawały z niezmiennym wyrazem zimnej powagi.
Zbliżała się godzina 19 i goście zaczęli się zbierać. Przyszły wpierw dwie starsze panie tajemniczej przeszłości lecz znane z energii i obrotności  w sprawach finansowych. To były wierne przyjaciółki i wzajemnie nazywały się zdrobniale "Caca" i "Lala". Następni goście: piękny pan Lutyk z nadobną swoją małżonką. Ów pan był to jednym z najszlachetniejszych postaci w naszej Polonii litewskiej, działacz w polskiej oświacie i sprawach społeczno-finansowych. Przyjechała powozem parokonnym hrabina z ze swoją bratanicą, hrabianką Anną. Wreszcie, prawie jednocześnie przybyły młode kuzynki państwa Milewiczów. Wpierw zjawiły się Bronka z ciocią Fruzią, która już powróciła z wesela. Bronka była w sukni z jaskrawych chustek cygańskich i czerwonym zawoju. W tym stroju każdy znawca przyjąłby ja za artystkę sceniczną. Dlatego milioner zmierzył ją zimno od stóp do głowy przenikliwym swym wzrokiem. Pomyślał: włosy w trzech kolorach zwichrzone i połyskujące miedzią -wskazówka niespokojnego temperamentu, oczy zielone kształtu migdałowego - usposobienie zmienne i trzpiotowate, usta o grubych czerwonych wargach z górną tej samej pojemności jak dolna - znamię zmysłowości i żądzy użycia. Całość to koloryt kobiety z przeznaczeniem do filmu czy estrady, ponętna jako dama do przelotnej miłości lecz zgoła nieodpowiedni materiał na żonę i matkę. A ten je dziwaczny strój uzupełnia charakter ekscentryczki.
Bronka wyczuła to krytyczne spojrzenie i takim samym odpowiedziała jemu.
Milioner nawet nie miał ochoty z nią rozmawiać, a ona też o to nie starała się. On większą uwagę zwrócił na hrabiankę Annę, bo to była "hrabianka"; skromniutko ubrana, w białej bluzce muślinowej i czarnej spódnicznce. Włosy chociaż niemniej bujne miała od Bronki, lecz gładziutko uczesana z węzłem obfitym z tyłu głowy. Trochę raczył z nią porozmawiać, myśląc: - Panna z herbem hrabiowskim, ale kto by uwierzył w Ameryce, że to hrabianka. Nic arystokratycznego w rysach ani dystynkcji w manierach, uroda nikła, bez żadnego szyku. To nie żona dla milionera z USA.
W towarzystwie swojej ciotki, pani Niemcynowiczowej przyszła Hela Szukszta, która po Bronce miała największe powodzenie w Połądze: matowa brunetka z oczyma gazeli i uśmiechem anioła, w sukience z białego płótna domowego, czarny pasek, czarny krawacik, czarne zamszowe pantofelki, czarna opaska dokoła głowy. Tak jak Bronkę i hrabiankę Annę milioner zmierzył i tej trzeciej całą postać.
- Ci Milewiczowie zdziecinnieli na starość (mówił do siebie), takie kandydatki prezentują na żonę milionerowi z USA. Jakiż ich gust i pojęcia! I gdzie ta piękność! Może podobna do tych trzech?
I na tę ewentualność uśmiechnął się sarkastycznie jedną stroną ust. Wpadł w ponury i milczący nastrój.
Już powstawali goście ze swych miejsc przesiadając dokoła stołu przygotowanego do herbatki, gdy w alei wiodącej z ulicy do domu Milewiczów ukazały się Marynia z Adą.
Teraz milioner patrzył uważnie na nowoprzybyłe, właściwie tylko na jedną - na Marynię, bo na Adę zaledwie rzucił okiem, takie pezy drobne to zgoła nie jego gust. W Maryni od razu domyślił się tej "piękności". Jej wysoka, szczupła postać z koroną złoto-popielatych wspaniałych warkoczy, bajeczne oczy, klasyczne rysy, szyja łabędzia, ręce jak z rzeźby i nawet ta suknia blado-lila zrobiły na nim większe wrażenie.
- Taka toby zaimponowała na salonach milionerów - rzekł sobie w duchu.
Nie podobała się tylko bladość je twarzy i obwódki pod oczyma. Chyba anemiczna, ale to się da łatwo wyleczyć. On ma taką zdrowotną fermę wśród gór i kolonię w Hawajach. Pałac jego w Waszyngtonie też na uboczu miasta, wśród parku z sosnowym lasankiem. Zna najlepszych lekarzy w New-Yorku.
Ożywił się gość zza oceanu. Humor się rozjaśnił. Teraz już śmiał się pełnym uśmiechem błyskając białemi zębami, nie wiadomo, własne czy sztuczne.
Po skończonej herbatce poszło całe towarzystwo do parku dla obejrzenia hidroplanu. Milioner zajął się wyłącznie Marynią, jej towarzyszył, z nią tylko rozmawiał. Rozwiązał mu się język, stał się wyjątkowo rozmownym, na ogół  nie lubił ładować z siebie dużo słów. I Marynia starała się być jak najbardziej dla niego uprzejmą. Uśmiechała się często i zasypywała różnymi pytaniami o Ameryce i jej charakterystyce. Milioner chciał się przekonać czy Marynia zna obce języki. Kilka razy zagadał do niej po angielsku, po niemiecku i po francusku. Marynia odpowiadała w tych językach bez trudności. Więc widzi milioner, że nie może znaleźć Maryni zarzutów żadnych. Kandydatka na żonę milionera z USA godna pod każdym względem!

Przyszli na plac gdzie spoczywał hidroplan. Była to skrzydlata kabina wnętrzem swoim przypominająca komfortową kajutę, ścianki z grubego szkła, podłoga zasłana cennym dywanem i atłasowymi poduszkami, wyszywanymi w różne ozdoby: stał na króciutkich nogach zakryty jedwabnym kolorowym obrusem, dokoła poduszki zamiast krzeseł (na sposób wschodni), złoty szeroki leżak wysłany puchowym materacem, zakrytym jedwabną kapą wyszywaną kolorowemi paciorkami; lampki elektryczne w postaci kolorowych gwiazd jarzyły dokoła ścian kabinki. Nad leżakiem zwieszał się złoty baldachim w rzeźbach mitologicznych i z firankami z najprzedniejszej gazy jedwabnej. Do tej kabinki pasażerskiej przylegały trzy mniejsze: jeden dla kierowcy, gdzie był motor, drugi dla konsumpcji, trzeci - skład benzynowy i rzeczy podróżnych. Ów domek samolotowy był jakby umieszczony w łodzi obciągniętej gumą napompowaną powietrzem, żeby mogła bezpiecznie utrzymać się na powierzchni wód. Trzy koła też gumowe, mające przyrząd rowerów wodnych, ułatwiały samolotowi unieść się w powietrze z powierzchni wód. Na lądzie koła gumowe podnosiło się na boki łodzi; na wodzie to samo robiło się z kołami lądowemi. Oprócz czterech olbrzymich skrzydeł ten samolot posiadał jeszcze ogromny balon w kształcie jajka dla lżejszego lotu. Do wnętrza wchodziło się po ruchomych schodkach pomalowanych w trzy kolory narodowych barw litewskich: żółty, zielony, czerwony.
Po dokładnym obejrzeniu hidroplanu milioner chciał odbyć przechadzkę wieczorną brzegiem morza i zakończyć  ten spacer w kurhauzie na kolacyjce u Hofmehlera.
Bronkę nudziło bardzo to całe towarzystwo i chciała wymknąć się. Przeszkodziła Ada, która ujęła ją pod ramię niby przez koleżeńskość, a właściwie chodziło jej o zaspokojenie palącej ciekawości...
- Bronko, można tobie gratulować: zdobyłaś największego w Litwie pożeracza serc niewieścich, który z setek zwolenniczek swoich zaszczycił ciebie jedną propozycją ślubną. Triumf to wiwatowy!
Ledwo spostrzegalny uśmiech przemknął po twarzy Bronki.
- Co masz na myśli?
- No, przecież z Gajżułłdem jesteście oficjalnie narzeczeni, dlatego winszuję ci takiego fenumenu losu!...
Bronka pod zasłonką serdeczności wyczuła wyrafinowaną złośliwość i nie chciała pozostać w długu.
- A ciebie uszczknęła mocno zazdrość za serduszko, prawda?
Ada miała języczek polskiej mieszczki i tę cukrową złośliwość cechującą warszawianki.
- Dlatego dla ukojenia tej bolączki zaproś mię na wesele swoje.
- Oczywiście! Z panną Marynią będziecie pierwsze druhny jako najpiękniejsze.
- A kiedy nastąpi to ciekawe weselisko?
- Pod koniec urlopu Włodzimierza.
- Jak długo pociągnie się ten urlop?
- Do 31 sierpnia. No, ale ja nie mam chęci iść z wami dalej, narzeczony mnie czeka. Pa!...
I Bronka zawróciła w wąską zadrzewioną aleję ciągnącą między lasem parkowym i plażą, nazwaną "Meiles Aleja" (aleja miłości). Szły w ostatniej parze za całym towarzystwem i dlatego nikt nie zauważył jej odejścia. Ada towarzyszyła jej dalej.
- Przeprowadzę ciebie kawałek, bo mam jeden sekret do powiedzenia...
- Mów! Sekrety bardzo lubię.
- Przecież ten Gajżułłd był narzeczonym Maryni przed paru laty. Pogniewali się, a raczej Marynia zagniewała się na niego za babiarstwo i romansy i rozstali się. On i teraz szaleje za nią. Lecz ona go nawet znać nie chce, chociaż kocha go bardzo. Nie może przebaczyć mu niewierności. Właśnie na przekór Maryni żeni się z tobą, myśląc, że tym udręczy ją zazdrością. To zatraceniec bez sensu i sumienia.
Tą historię narzeczeństwa z Marynią, ich rozstania, potem spotkania w Połądze Gajżułłd opowiedział Bronce obszernie i ten temat w rozmowie z nim był często poruszany. Odpowiedziała teraz Adzie siląc się na spokój.
- Jeżeli oni się kochają niech pogodzą się i idą do ołtarza. Ja nie stanę na drodze do obopólnego ich szczęścia.
- Czy mówisz to serio czy tylko rozumujesz?
- Najzupełniej serio.
- Jeżeli szczerze im życzysz szczęścia, to powiedz Gajżułłdowi, że Marynia wprost choruje z miłości do niego. Niech on postara zbliżyć się do niej tak jak przed kilku tygodniami. Teraz ona mu przebaczy, bo nie ma dla niej życia bez niego. Ona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że go tak kocha. Łudziła się wciąż, że on znowu do niej się zbliży i z utęsknieniem czekała tej chwili. Raptem jak grom z jasnego nieba nowina o twoim z nim narzeczeństwie. Okropność! Co ona przeżywała po tej wiadomości i jeszcze przeżywa. Gdyby nie ja, odebrałaby chyba życie sobie.
Żeby Ada nie była zacietrzewiona słowami swemi, toby spostrzegła uśmieszek filuterny w końcówkach ust Bronki, gdy jej wymieniła ten wyraz "narzeczeństwo". Prędko skryła ten uśmiech i zapytała:
- Jeżeli Marynia taka zakochana we Włodzimierzu, czemu odepchnęła wtedy, gdy chciał odnowić z nią dawną przyjaźń?
- To byłaby za prędka zgoda po tym wszystkim, co ona przeżyła przez niego. Chciała go trochę ukarać, upokorzyć...
Bronka bystro popatrzyła na nią.
- A ten cały twój monolog obecnie na temat miłości Maryni z jakiego płynie źródła, twej własnej inicjatywy czy pod nakazem przyjaciółki?
Ada zmieszała się pod tym niespodziewanym zapytaniem. Pomyślała minutę nad odpowiedzią.
- Dwie mam najukochańsze istoty na świecie: wpierw matka, a po mamusi Marynia. Ona to coś idealnego jako człowiek i jako kuzynka. Widzę jak straszliwie przeżywa, cierpi z tej miłości, po prostu dochodzi do jakiejś choroby psychiczno-nerwowej, więc chcę ją ratować. Marynia nie powinna wiedzieć o tem, że ja zdradziłam przed tobą jej tajemnicę. Nigdy by tego mi nie przebaczyła i unosząc się ambicją może po raz drugi odepchnąć Gajżułłda, gdyby to przybrało charakter jakiejś żebraniny uczuć z jej strony, a litości z twojej czy jego. To dumna dziewczyna! Wolałaby skonać z cierpienia, niż złamać ambicję swoją. Niech to ma taką postać, że on sam przychodzi z pobudek wielkiej miłości prosić ją raz jeszcze o przebaczenie i zgodę. No i cóż, Broneczko, czy bierzesz na siebie to szlachetne zadanie, aby pośredniczyć do szczęścia i miłości tych dwojga nieszczęśliwych? Swoje szczęście ty przez to nie poświęcisz, przeciwnie, klęską byłoby tobie małżeństwo z Gajżułłdem. Zresztą nie wierzę nawet żeby on autentycznie myślał z tobą się ożenić, to jego donżuańska komedia...
- Dobrze, powtórzę z całą dokładnością jemu to, co mnie powiedziałaś.
- O! Widzę, że jesteś bardzo szlachetna, Broneczko. Zobaczysz, za ten heroizm sowicie los cię wynagrodzi.
Ada chciała wycałować Bronkę, lecz ona odepchnęła ją szorstko. Miała w tym momencie wielki żal do tej pozy. Chciała szczęścia swojej kuzynki-przyjaciółki kosztem tak ofiarnym Bronki. "Jednostronna, bez serca, niesubtelna, niegodziwa!"
- Idź teraz do swojej kompanii, bo się rozminiesz z nią zupełnie.
- Tak, idę. A ciebie trzymam za słowo, pamiętaj!...I nie zwlekaj z tą sprawą, pogadaj z nim jak najprędzej o tem.
I Ada pobrnęła przez piaszczyste wydmy do plaży, aby się spotkać ze swym towarzystwem.
Bronka szła jedna Aleją Miłości rozważając słowa Ady. Wiedziała o tem, że Gajżułłd kocha Marynię, a to iż ona go tak kocha do szaleństwa, dowiedziała się tylko teraz. Gdyby naprawdę była zaręczona z Gajżułłdem, oczywiście nie odstąpiłaby go za nic innej kobiecie. Znała poglądy Gajżułłda iż małżeństw w ogóle nie przyznawał. Więc nie ożeni się i z Marynią, choćby się pogodzili. Zresztą, co można wiedzieć? Mógł tylko jej bujać o takich poglądach, żeby nie liczyła na jego z nią żeczniaczkę, gdyż prawdziwie nie kocha. Miłość prawdziwa umie skruszyć wszelkie barykady życia, zdruzgotać najsilniejsze zasady i najgłębsze filozofie. I Gajżułłd jeżeli naprawdę kocha Marynię bardzo, aby posiąść ją na własność może też odrzucić swoje liberalne zasady i ożenić się z nią. Takie typy jak Marynia bez aktu ślubnego mężczyzna nie zdobędzie, nawet taki mężczyzna-demon jak Włodzimierz.
Gdy się dowie Dżim jak Marynia go kocha - szaleje, umiera, przebacza, poleci do niej "na łeb na szyję". I już do Bronki nie powróci, ta ich idylla sezonowa skończy się raz na zawsze.
Jak kindżałem przez całą jej istotę przeszyła ta myśl nagłej utraty ukochanego. Nie! Nie! Choć do końca sezonu on będzie jej kochankiem. Gdy przyjdzie czas jego powrotu do Kowna, wtedy powie mu o miłości Maryni. Niech się wówczas pogodzą, niech się kochają, niech się żenią. Teraz dopóki są w Połądze on jest wyłącznie jej kochankiem, przyjacielem, najmilszym towarzyszem. Codziennie się spotykają, razem spacerują, razem czytają, razem śpiewają, razem chodzą do dancingów, razem się kąpią, godzinami hołubią się...Nie podaruje ona tych ulatujących już chwil największych radości i rozkoszy swojej. Przecież tylko 12 dni pozostało jej tego wyśnionego szczęścia. Dzisiaj już 17, a 30 VIII odjeżdża do pułku po skończonym urlopie.
Ani jednym słówkiem ona mu teraz nie wspomni o tym, co mówiła Ada, dopiero w tym dniu gdy będzie odjeżdżał. Jej szczęścia tylko 10 dni, a Maryni - może przez życie całe to szczęście miłości będzie promieniało, gdy on do niej powróci. A teraz przed tym rajem niech posiedzi w czyśćcu cierpień. Więcej oceni miłość jego i szczęście własne, gdy zdobędzie przez dłuższe cierpienia.
----------------------------------------------------------------------------
Ada zadowolona była z siebie, miała dwie pociechy: oddała ogromną przysługę kuzynce-dobrodziejce. przyczyni się może do upragnionego jej szczęścia, uratuje z męki, choroby, rozpaczy.
Druga pociecha: zemściła się nad Bronką za afekt Gajżułlda. Ta kokoszka wyobrażała sobie, że będzie żoną jednego z najciekawszych mężczyzn w świecie, chi chi chi! Jednakże trzeba przyznać, że to dziewczyna niepospolita i szlachetna! Z jakąż godnością zgodziła się ona odstąpić narzeczonego jego pierwszej miłości. Jutro Marynia może już będzie w jego objęciach?
Z pagórka wydm Ada ujrzała tę grupkę, którą zostawiła idąc po Bronkę. Marynia i milioner szli w pierwszej parze. Za nimi w odległości kilkunastu kroków podążali oboje państwo Milewiczowie w towarzystwie pana Lutyka i jego żony. Ada domyśliła się, że ciocia i wujaszek specjalnie ułatwili swemu gościowi zza oceanu rozmowę z Marynią bez przeszkód osób trzecich. I ona nie chciała im przeszkodzić. Ukryła się w trzcinach wydm i obserwowała ich z daleka. A może ów milioner oświadczy się Maryni? Oj! Pospieszyła się zwierzyć Bronce z uczuć kuzynki. Jeżeli ona teraz powtórzy Gajżułłdowi tak jak Ada prosiła, może wyjść szalona heca: oświadczyny milionera i powrót zdradzieckiego niedoszłego oblubieńca.
- Ciekawam, któregoby wtedy Marynia wybrała? Taka sentymentalna, romantyczka, oczywiście poświęciłaby miliony dla zadowolenia serca. Szkoda, że ja nie jestem w guście tego złotego cielca z USA. Marynia byłaby Gajżułłdowa, a ja milionerowa! I na pewno 100-procentowa moja byłaby wygrana. Ale taka gęś prowincjonalna - czy ma pojęcie, co to są miliony?
Ada nie myliła się, ciocia i wujek specjalnie pozostali daleko za tą pierwszą parą, żeby "im nie przeszkadzać". Korzystając z tego milioner nie chciał tracić czasu w drodze do swego celu i postanowił od razu pomówić z Marynią otwarcie. Był pewien, że "nie chybi".
--------------------------------------------------------------
Gdy Marynia z Adą znalazły się w swoim pokoju, ta pierwsza siadła na łóżku i tępym wzrokiem zapatrzyła się w lampę wiszącą pod sufitem.
- No, Maśka! Jak ci się podobał milioner zza oceanu?
- Ot!...
- Zdaje mi się tobą zainteresował się bardzo?
- Oświadczył się o moją rękę.
- Co ty mówisz?! Toż to wygrany hazard losu!!
Marynia oderwała wzrok od lampy i skierowała ku oknu. Jakaś rezygnacja apatyczna była w jej twarzy. Milczała.
- No i nie mówisz, co odpowiedziałaś na jego oświadczyny?
- Powiedziałam, że odpowiedź dam mu jutro. Przyjdzie po południu.
- Chyba frajerką nie będziesz i ofertę męża-milionera nie odrzucisz?
- Nie odrzucę. To jedyna ucieczka od mego nieszczęścia.
- Mówisz bardzo rozsądnie. To imponująca zemsta nad Gajżułłdem. On ożeni się z Bronką i będzie siedział do końca życia w tej ciasnej i obskurnej Litwie na 120 hektarach zrujnowanego folwarku swojej małżonki, a ty będziesz żoną milionera, który otworzy tobie podwoje do świata, cywilizacji i kultury.
Marynia westchnęła i zaczęła rozbierać się powoli. Ją świat nie nęcił, ani bujność życia. Jej pragnieniem było ognisko rodzinne przy ukochanym człowieku, spokój i cisza. Rozbita miłość, z nią zniweczone najgorętsze marzenia i wytyczony cel jej życia stracił swój właściwy kierunek. Dokoła duszy miała szarą pustkę, a w sercu krzyk rozpaczy. Jak tonący chwyta się deski, tak ona widziała swój chwilowy ratunek w zamążpójściu za milionera, aby w ten sposób uciec ze Stargwiłłowa i Litwy jak najdalej od Gajżułłda i Bronki. A co będzie potem za lat kilka z jej sercem i duszą, ona nie myślała, byleby ratować się z nieszczęścia danej chwili.
Ada chciała obszernie pogadać z kuzynką na ten nowy temat, lecz Marynia obróciła się do ściany dając tem do zrozumienia, że nie chce żadnych pogawędek. Sen był od niej daleko, ale chciała uporządkować myśli i konkretnie coś zadecydować. Tymczasem jedno jej było postanowienie: wyjść niezwłocznie za mąż za milionera i frunąć w świat jego samolotem. Taka podróż dookoła globu może przyniesie jej zapomnienie, a on z Bronką niech sobie tkwią w tej Litwie jak dwa błędne ogniki na moczarach żmudzkich. Jak on będzie przeżywał, cierpiał, gdy zobaczy iż stracił kobietę, która godną była milionera. Podwójnego uroku nabierze wtedy w jego oczach. Niech on wówczas boleje i rozpacza nad swoją stratą.
Ada wpadła w wielki niepokój, gdy przypomniała rozmowę swoją z Bronką. Powtórzy to Gajżułłdowi i ten szaleniec może nie dopuścić do ślubu Maryni z milionerem. Marynia taka idiotka, gdyby do niej Gajżułłd teraz powrócił na pewno wybrałaby jego a nie Amerykanina. Żeby zupełny mieć pewnik, zawołała:
- Maryniu, Maryniu, czy śpisz?
- Czego?...
- Powiedz mnie szczerze, gdyby Gajżułłd tak do ciebie znowu powrócił, przebłagał i chciał się ożenić z tobą, kogo wolałabyś - jego czy tego inżyniera z milionami?
- Dlaczego pytasz o to?
- Przez ciekawość twojej psychiki i serca.
Marynia milczała chwilę. Potem odpowiedziała pół-szeptem, jakby do siebie:
- Chociaż pod strzechą słomianą, byle z człowiekiem kochanym.
- A to głupia! - Pomyślała Ada. Ona chciałaby mieć kuzynkę milionerkę. Marynia taka hojna, szerokoduszna, przy milionach byłaby i Adzie podporą życia. Ona wtedy przedłużyłaby narzeczeństwo z Piotrem. Pojechałaby z Marynią do Ameryki. Tam przy swoich wdziękach na pewno zrobiłaby lepszą partię niż wychodząc za mąż za litewskiego lotnika. Może też zdobyłaby jakiego milionera? A jeżeli i nie wyszłaby za mąż to tam pożyje, popodróżuje. Piotr nie ucieknie, Litwini w uczuciach swoich są cierpliwi i stali.
I coraz większy strach Ada czuje, że Gajżułłd rozbije ten tak pożądany mariaż. Musi jak najprędzej zobaczyć Bronkę i odwołać to wszystko, co jej nagadała. Może nie zdążyła jeszcze powtórzyć Gajżułłdowi.Z tego frasunku prawie do poranka Ada nie zasnęła. Gdy rozświtało, wyskoczyła cicho ze swego łóżka, ubrała się też jak najciszej, żeby nie zbudzić Maryni i pobiegła pędem po schodach. Jednakże skrzypnięcie drzwi zbudziło Stargwiłłównę. Otworzyła oczy. Potoczyła swym wzrokiem po pokoju. Zobaczyła puste łóżko Ady i to zdziwienie wytrzeźwiło ją ze snu zupełnie. Dokąd ona pobiegła o tej porze?? Pewnie na randkę ze Steffelem? To przypuszczenie tak ją zdenerwowało, że już nie mogła zasnąć. Myśl wróciła do trosk i zgryzot własnych, kleszcze bólu wssały się znów w serce. Wypiła waleriankę, żegnała się  i modliła wołając o sen aż do Boga. Na próżno. Żeby dać ulgę zbolałej istocie wyciągnęła z walizki pamiętniczek, najbliższy powiernik jej duszy, który zatytułowała: "Spowiedź życia i duszy". Wzięła wieczne pióro i pisała. Lecz łzy co chwilę napełniały jej oczy i zaciemniały litery.
Szybkie i drobne kroki Ady za drzwiami przerwały tę cichą spowiedź. Wsunęła prędko zeszyt po poduszkę, wyciągnęła się na łóżku, okryła do uszu kołdrą i udawała, że śpi.
Gdy Ada wymknęła z willi, przebiegła park kurhauzowski, stamtąd na ulicę i prawie biegiem szła do Domku Mickiewicza wśród ciszy wczesnego poranka, osnutego różowym blaskiem. Od strony sadu okno pokoju Bronki było roztworzone. Wskoczyła jak kot na framugę.
- Bronko! Bronko!
Bronce zdawało się na razie że śni. Nie wierząc samej sobie przetarła parę razy oczy patrząc na framugę, co to za stworzenie dwunożne tam siedzi.
- Co to jest? Co się stało?!
Ada zeskoczyła z okna i usiadła na łóżko Bronki.
- Daruj kochana, że cię zbudziłam tak rano. Przygnał mię do ciebie niepokój, który był powodem, iż całą noc nie spałam...
- Niepokój? Jak? Dlaczego?...
- Bo wczoraj byłam podpita po likierkach i winkach Milewiczów i plotłam tobie nie wiadomo co...
- Może właśnie teraz jesteś nietrzeźwa? Kiedy przylatujesz o świcie, włazisz przez okno i bredzisz...A wczoraj nic takiego nie mówiłaś niedorzecznego.
- Jak nie?! A o Maryni i Gajżułłdzie...Chciałam rozbić twoje narzeczeństwo...
Bronka popatrzyła na Adę, czy nie dostrzeże w jej twarzy wyrazu obłędu. Ona uśmiechnęła się i mówiła dalej.
- Tak, naplotłam, nagadałam i te wszystkie brednie poleciłam tobie powtórzyć Gajżułłdowi. Ale ty chyba zrozumiałaś całą niedorzeczność tych gadań moich i nie powtórzyłaś jemu?
- Nie, bo nie widziałam się z nim po rozmowie z tobą. Powiadomił mnie listem, że na kilka dni wyjeżdża z wycieczką oficerską do Łotwy.
-Ach! To całe szczęście! - Odetchnęła całą piersią Ada. - A to ten zatraceniec przyjąłby jeszcze moją anegdotę za prawdę i wyszłaby z tego wielka heca...Marynia już go nie kocha. Możesz śmiało zapalać z nim pochodnię Hymenu. I broń swego szczęścia. Jesteś szlachetną i los powinien cię wynagrodzić. No, pa!...Broneczko!...
Ucałowała Bronkę ze szczerą serdecznością i szepnęła do ucha:
- Za twoją dobroć powiem ci pod sekretem wielką nowinę: ów milioner zza oceanu oświadczył się o rękę Maryni i... został przyjęty! Teraz chyba rozumiesz, dlaczego jak wariatka wpadłam do ciebie przez okno o świcie, albowiem, gdybyś Gajżułłdowi powiedziała tę bujdę moją o uczuciach Maryni, ten szaleniec na pewno usiłowałby do niej powrócić i byłaby stąd wielka historia - pojmujesz? A teraz będzie raz na zawsze między nimi spokój. Tylko pamiętaj - umiej wziąć za łeb swego przyszłego małżonka, inaczej inne kobiety odbiją go od ciebie.
Ada jeszcze raz pocałowała Bronkę i odeszła pospiesznie.
Gdy znikła za oknem, Bronka długim wybuchła chichotem. Czuła się jak artystka na scenie. Gajżułłd ogłosił ją narzeczoną swoją dla osłony jej opinii, gdyż każda panna, której choć trochę poasystował uważaną była za jego kochankę. On Bronce chciał asystować swobodnie i jak najwięcej przebywać w jej towarzystwie. Ona tak kojąco działała na jego nerwy i zmysły. Nie nudził się z nią, co przy jego zmiennej naturze było rzadkością. Godzinami mógł z nią obcować, spacerować, pieścić, dziwnie harmonizowała z jego istotą intelektualną i zmysłami. Bronce objaśnił, dlaczego ogłosił ją jako przyszłą swoją żonę i ona z tej roli jego narzeczonej była zadowolona i dumna.
Teraz gdy się spotkają po jego powrocie z wycieczki do Łotwy, będzie miała wielką nowinę do powiedzenia o przewidzianym ślubie Maryni z bogaczem zza oceanu. Wtedy ten ideał jego zachwieje się na swoim piedestale, gdy się dowie, że siebie sprzedaje za miliony Amerykanina, którego najmłodszą mogła być córką.
Bronka liczyła dni i godziny do jego powrotu. Nie tylko z tęsknoty za najmilszym lecz jeszcze i ze świerzbiączką języczka. Dżim kilka razy jej wyznawał iż gdyby nie Marynia zakochałby się w niej na "umór" Właśnie, teraz taka chwila upragniona, to szczęście wymarzone - może będzie zrealizowane, gdy Marynia raz na zawsze go zdradzi. Och! Jak te dni powoli się wloką za tą nadzieją wyśnionego szczęścia!
A tymczasem rozgrywała się dalej sensacja...

Tegoż poranka, w którym Ada o świcie wizytowała u Bronki, zjawiła się w pokoju Maryni jeszcze przed 8-mą godziną z rana ciocia Milewiczowa z promieniejącą twarzą. Zaledwie zamknęła drzwi za sobą, nie witając się zawołała od progu do leżących jeszcze w łóżku kuzynek:
- Maryniu, Maryniu! Jakiż los wspaniały wygrałaś na loterii życia!! Nie śniło ci się nawet!...Miliony do twoich rąk idą, miliony!!! Przychodzę co ciebie jako pośredniczka-swacia milionera. Dzisiaj po południu chce uroczyste zrobić z tobą zrękowiny. U nas obiad wspaniały zaobstalował, a u ogrodnika pałacowego najpiękniejsze róże.
Ciocia usiadła na łóżku Maryni i pokrywała pocałunkami jej zmizerowaną twarz. Ona w milczeniu wysłuchała entuzjastyczną tyradę ciotki, teraz biernie przyjmowała jej pocałunki.
- Dlaczego nic nie mówisz, moje dziecko? Nie śmiejesz się radością nad takim szczęściem?
Marynia zamiast śmiać się z trudnością opanowywała cisnące się do oczu łzy. Wysiliła się jednakże na uśmiech i odpowiedziała cicho:
- Ja tak mało znam mego przyszłego małżonka.
- Ale ja i mój mąż dobrze go znamy. Przecież jego ojciec to brat mój stryjeczny, a jego matka, siostra moja cioteczna z linii matki. Dopóki oni żyli, korespondowaliśmy stale. Po ich śmierci korespondencja stała przeszła na syna. Wojtek pisywał do mnie na arkuszach całych kilka razy do roku. To człowiek o wielkich walorach. A gdy już będziesz milionerką, nie zapomnij o nas, Maryniu.
- Nigdy nie zapomnę krewnych i przyjaciół.
Odbyły się w tym samym dniu Maryni zaręczyny. Po zaręczynach poszli do prałata zamieszkałego w Połądze po indult. Im obojgu zależało na pospiechu ze ślubem. Ślub ich zapowiadał się jak najcichszy. Po ślubie odbędą podróż naokoło świata. Wpierw zwiedzą Europę, potem Afrykę, następnie Azję. Z Azji ponad Malajskim Archipelagiem polecą do Australii. Stamtąd do Południowej Ameryki i wreszcie do USA. Po tych podróżach on będzie znów pracował, żeby jeszcze zmilionować więcej fundusz, a ona niech rodzi i wychowuje mu dzieci.
 Pan Wojciech po wzięciu indultu chciał zaraz - następnego dnia wziąć ślub w Połądze. Ale Marynia nie mogła się zgodzić na ślub bez błogosławieństwa ojca i cioci Pauliny, która zastępowała jej matkę.
Więc po wzięciu indultu Marynia w towarzystwie narzeczonego, Ady i cioci Milewiczowej polecieli samolotem do Stargwiłłowa i tam w rodowym kościółku Stargwiłłów miał odbyć się ślub.
 Rzeczy swoje wszystkie z wyjątkiem sukienki lila, którą miała na sobie - Marynia zostawiła jeszcze w swym mieszkanku letniskowym, żeby mieć powód przylecieć jeszcze na kilka godzin do Połągi. Chciała koniecznie zrobić sobie tę złośliwą przyjemność, żeby ją Gajżułłd zobaczył jako małżonkę milionera.
 Przed wschodem słońca byli w Stargwiłłowie. Na panu Wojciechu wielkie wrażenie zrobił ten stary dwór o białych ścianach i cynowym dachu, stojący na wysokim wzgórzu nad brzegiem Dubisy, jednej z najpiękniejszych rzek Żemajtiji. Dom otaczał park ze 100-letnimi drzewami. Dziedziniec cały w kwiatowych klombach, a pośród tych kwiatów niebotyczny krzyż naprzeciwko wysokiego ganku na rzeźbionych słupach. Z dziedzińca tarasy prowadziły do rzeki Dubisy, która zdrojami srebrnemi wiła się pośród wzgórz wysokich, pokrytych lasami lub zielenią łąk albo złotem pól uprawnych.
 Pan Stargwiłł był uszczęśliwiony niespodziewanym zięciem, który przeszedł nawet jego marzenia: ze starym rodowym nazwiskiem, bogacz milioner z wyższym fachowym wykształceniem i jak najlepszej opinii wedle wszystkich swoich zaświadczeń i dokumentów osobowych. Stary szlachcic wyczuwał szybko zbliżającą się do niego śmierć. Przed śmiercią chciał widzieć ustaloną przyszłość starszej córki, która niepokoiła go stale swoją dziwną naturą, sentymentalnością i melancholią. Przyjmując oświadczyny milionera o rękę jego córki nie zdradził się swoim entuzjazmem. Dyplomatycznie zapytał, czy nie za prędko, że za mało się znają itp.  Niby po namyśle zgodził się, żeby 21/VIII odbył się ich ślub. Marynia z tą stałą miłością swoją do Gajżułłda i melancholiczną duszą była największą bolączką i troską życia tego dumnego i schorowanego pana. Z jej zamążpójściem ( i takim nadzwyczajnym!) ten ciężar główny zwalał się z jego istoty, co przynosiło ulgę jak pacjentowi po ciężkiej chorobie, z której uleczył się.

----------------------------------------------------
(1) Koloniści rosyjscy, przysłani przez carat do Litwy dla rusyfikacji.