Na wyniosłym wzgórzu wśród drzew prastarych stoi biały piętrowy dwór. U jego podnóża w głębokiej dolinie srebrzy się Dubisa. W północnym skrzydle dworu wysmukła wieżyczka z krzyżem wskazuje, że tu jest kaplica.
Niedzielny poranek, pochmurny i mglisty. Dzwoni sygnaturka wzywając na modlitwy. Nieduże i misterne wnętrze kaplicy napełnione już modlącym się ludem. Kilka dużych świec jarzy się na ołtarzyku. Organy grają i płyną chóralnie "Godzinki". Msza się jeszcze nie zaczęła, tylko jutrznia zbliża się ku końcowi. W konfesjonale siedzi siwy jak gołąb staruszek - proboszcz - altarysta (1) z uchem przytkniętym do kraty, przykrywając twarz stułą.
Marynia w popielatej sukience i białym przysłonięta szalem klęczy przed kratą konfesjonału. Odbywa spowiedź przedślubną.
...-Tylko dlatego wychodzą za mąż, żeby uciec z Litwy i zapomnieć o tamtym...którego kocham...
Ksiądz staruszek od kilkunastu lat ma altarię w Stargwiłłowie, znał historię miłości Maryni.
- A czy ty rozumiesz moje dziecko doniosłość sakramentu małżeńskiego? Czy wiesz, że to jest najważniejszy krok losu w życiu kobiety?Azali ty się zastanowiłaś nad swoją przyszłością i stanowiskiem mężatki? Czy kochając innego mężczyznę potrafisz być wierną i uczciwą żoną?
- Mam intencje uczciwe...
- Tak, moje dziecko. Pamiętaj, że przed Bogiem będziesz przysięgała małżonkowi swemu wierność, uczciwość i posłuszeństwo.
Ksiądz szczerze pomodlił się chwilę, zapukał do kraty na znak rozgrzeszenia i dał pocałować stułę.
Grają uroczyście organy. Jutrznia już skończona. Zaczyna się msza. Marynia siedzi na ławce okrytej suknem czerwonym, w dłoniach schowała twarz. Nie może się modlić. Za silne napięcie systemu psychiczno-nerwowego. Ślub ma się odbyć cichutko o godzinie 9-tej wieczorem, żeby jak najmniej było ludzi. Po ślubie kolacja, a po kolacji wylot daleki dookoła świata. Takie warunki przyszłemu małżonkowi postawiła Marynia. Jej się zdaje, że ta poślubna podróż samolotem przyniesie ulgę i zapomnienie zbolałemu sercu. Tyle przecież będzie nowości! Tyle krajobrazów! Tyle zwiedzeń!
Obok niej usiedli ojciec i narzeczony. Pan Stargwiłł nie miał lat więcej nad 60 kilka: wysoki, chudy, bujne włosy były całkiem białe z siwizny, wysokie czoło gęste przecinały bruzdy, białe wąsy sięgały piersi, duże oczy podkrążone chorobliwie patrzyły surowo i dumnie spod krzaczastych brwi. Teraz twarz jego jaśniała zadowoleniem do wesołości. Szczęśliwy czuł się z przyszłego zięcia, tylko mu radził zachodować wąsy, bo "mężczyzna bez wąsów wygląda jak kelner czy piekarz, a jego zięć powinien mieć minę arystokraty".
Na zielonym placu przy dziedzińcu frontowym majaczy w mgle tajemniczo samolot hidroplanowy, sensacja całej okolicy.
-----------------------------------------------------------------------------
W kilka godzin po nabożeństwie i obiedzie Marynia stała w swoim pokoju przed oknem i spoglądała na tę dziwną mgłę topiącą przed jej oczyma cały krajobraz.
Taka mgła posępna, nieprzenikniona była w jej duszy. Im bliższa godzina ślubu tym większy ogarniał ją smutek. Skowyczałaby na cały głos, gdyby ją nikt nie słyszał. Na jej łóżku leżała wspaniała ślubna suknia, którą milioner przywiózł ze sobą z New-Jorku, jako że jednym z głównych celów jego przybycia do Litwy było znalezienie żony.
Przyszły Ada i ciocia Milewiczowa. Oglądały tę suknię na wszystkie strony z głośnym zachwytem. Marynia bez słowa zawróciła się na pięcie i wyszła. Ciocia i kuzynka przeprowadziły ją wzrokiem, potem spojrzały jedna na drugą i wzruszyły ramionami. Pani Milewiczowa nakreśliła na czoło kółko.
- Zamiast dziękować Bogu i mnie za swoje szczęście, chodzi tak jakby się octu z żółcią napiła - Rzekła.
- Ona jeszcze bardzo naiwna i dziecinna, dlatego nie może otrząsnąć się z uczuć do Gajżułłda - Dorzuciła Ada.
- To coś chorobliwego. Degeneracja krwi... - Mruknęła ciotka.
Marynia wyszła na wysoki ganek na słupach. Ujrzała tu narzeczonego. Palił cygaro i przyglądał się mgle. Marynia chciała się cofnąć, lecz było już za późno, on spostrzegł ją.
- Czy w Żemajtiji często bywa taka mgła? - Zapytał.
- Takiej jak dzisiaj, ja nie przypominam.
Na twarzy milionera odbił się niepokój, jak większość obywateli USA był trochę przesądny. Marynia wysiliła się na uśmiech do niego i zbiegła ze stopni ganku.
- Dokąd idziesz, kuzynko?
- Pożegnać moją ulubioną altankę. - Rzuciła niby wesoło, lecz głos jej zadrżał jakby łzami.
On patrzył za nią, dopóki nie znikła we mgle. W jego szarych wypukłych oczach zatliły płomyki dziwne. Zszedł szybko po tych samych schodach.
W gąszczach spirei, bzów, róż i jaśminów stała brzozowa altanka przy wiodących do Dubisy tarasach pod szpalerem wierzb rosochatych. W tej altance o wieczornym zmroku gdy dokoła pachniało kwieciem majowym, a chór słowików śpiewał nad Dubisą, On klęczał u jej stóp i grając na hawajskiej gitarze śpiewał pieśń miłości. Tu był ich pierwszy pocałunek i pierwsze pieszczoty. Wtedy tak cudna była przyroda: w srebrze księżyca lśniły park, dolina i wody Dubisy, pachniało wszędzie kwiatami i wiosenną zielenią, a chór słowików i rechoty żab wtórowały tej pieśni miłości:
"Słuchaj, słuchaj! Miłość woła...
Miłość! Miłość! Czar młodości!
Sieje dookoła cudne
Kwiaty szczęścia i radości
Miłość - bajka życia cudna!
Ty poezji lśnisz blaskami!
Jak barwami tęcza złudna
Ścielesz życie mirażami!"
Ta pieśń jego własnej improwizacji śpiewana z takim uczuciem miękkim, przyciszonym barytonem, zadzwoniła teraz w duszy dziewczęcia jak na jawie.
Upadła na ławkę, gdzie oni wówczas siedzieli we dwoje w namiętnym spleceni uścisku i ukryła twarz w dłoniach. Chciała zapłakać, lecz za silny był je ból, żeby łzy wywołać. Tak się zatopiła we wspomnieniach i smutku, że nie usłyszała szmeru żwiru pod męskimi stopami. Czyjeś ramię objęło ją silnie. Przyspieszony oddech wzburzonego pożądaniem mężczyzny wionął na jej głowę, a usta chłodnawe, wilgotne wpiły się w jej szyję. Wstrząsnęła się cała odrywając dłonie od twarzy.
To on, który za kilka godzin będzie jej mężem. Pierwszy raz ośmielił się w ten sposób zaatakować swoją śliczną narzeczoną. Widzi przy sobie jego kwadratową o grubych rysach twarz, zaczerwienioną i drgającą impulsem zmysłów, wyszczerzone zęby i przyćmione mgłą lubieżności oczy. Jednym ramieniem przyciskał ją do siebie, a drugą dłonią pełzał po pagórkach jej piersi.
Na minutę Marynia zamieniła się w słup soli z wstrętu i odrazy. Gdy jego wąskie wargi wpiły się z oślinionym językiem w jej usta, a dłoń brutalnie zaczęła gnieść piersi, Marynia ocknęła się z obrzydzeniem trudnym do opisania. Gwałtownie odrzuciła wstecz głowę i oderwała jego dłoń od swych piersi. Oczy dziewczęcia skrzyły się dziko.
- Nie śmiej pan!...Nie śmiej!!...- Mówiła przez zaciśnięte zęby, odpierając się od niego rękami.
Wydała mu się teraz prześliczna.
- Dlaczego boisz się moich pocałunków? Przecież za kilka godzin będziesz moją żoną! - Pytał ochrypłym z podniecenia głosem, mocując się z jej uporem.
Marynia wyrwała się z tych objęć i uciekła pędem jak sarna. Wbiegła do swego pokoju i rzuciła się na kanapę. Wszystkie nerwy szarpały się w niej z ohydy. Widziała wciąż przed sobą tę szeroką twarz kurczącą się drgawkami żądzy i te blado-szare oczy nieprzytomne z pożądania.
Przez ten cały czas tak krótki ich narzeczeństwa nie przyszło jej nawet na myśl, że ten milioner, gdy zostanie jej mężem, będzie miał do niej wszelkie prawa seksualne. Ona myślała jeno, że jako żona bogacza-milionera ucieknie z Litwy, będzie podróżować samolotem dookoła świata, zobaczy ciekawe kraje, wielkie miasta, wejdzie w nowe szerokie życie i w ten sposób otrząśnie się może z miłości do Gajżułłda. Teraz dopiero świadomość życia małżeńskiego z człowiekiem starszym i niekochanym pokazało się jej w całej ohydzie swej i zgrozie.
- Nie, nie, nie! Nigdy! Nigdy nie będzie żoną jego. Lepsza ta męka miłości, w której żyła dotychczas!...Lepszy klasztor!...Lepsza śmierć!...
Pójdzie zaraz do ojca i powie mu, że zrywa swoje narzeczeństwo.
Pan Stargwiłł siedział w głębokim fotelu przed swoim biurkiem. Na przeciwko ciocia Paulina i ciocia Milewiczowa. Uradzali nad czemś, a twarze wszystkich ich trojga jaśniały zadowoleniem i dobrym humorem. Gdy weszła Marynia blada z zaciśniętymi wargami, obrócili ku niej twarze.
- Przychodzę powiedzieć: nie będzie mego ślubu dzisiaj z Widgunem i nie będzie nigdy.
Ciocia Pola załamała rozpaczliwie ręce.
- O mój Boże! Mój Boże! - Zawołała histerycznie. - Co za nowa historia?! Nowe nieszczęście!
Ciocia Milewiczowa chwyciła się desperacko za głowę.
- Jezus Maria!! Wszyscy święci patroni i patronki! Czy ty przemyślałaś, co mówisz i co chcesz zrobić?
Papa Stargwiłł groźnie sfałdował czoło, zadrgały sumiaste wąsy i kilkakrotnie zamrugały oczy. Wstał ze swego fotela, podszedł do córki i długie kościste palce wpił w jej ramię. Pociemniałe z gniewu źrenice wpijały się jak sztylety w pobladłą twarz dziewczyny, a głos zabrzmiał twardo i głucho.
- Czy pomyślałaś nad tym, co teraz mówisz?? Chcesz zgonu swego ojca, śmiertelny cios mnie zadać! Bo takiej awantury, takiej kompromitacji ja bym nie przeżył!!
Marynia zmartwiała pod tym ojcowym wzrokiem, nakazującym głosem i kościstą dłonią. Jej wola i chwilowa energia topniały jak lód pod żarem, stała się bezwolna i bierna jak jagnię na rzeź prowadzone.
Tylko kilka osób z najbliższych dworów zaproszonych było na ślub, który na żądanie Maryni miał się odbyć o godz. 9 wieczorem. Chodziło jej o to, żeby jak najmniej mieć widzów. Nie chciała aby zobaczyli, że jej oblubieniec niemłody i brzydki.
Z powodu mgły szybko ściemniało po zachodzie słońca. Kaplica jarzyła blaskiem licznych świec iluminujących ołtarzyk. Zagrały organy.
Tak jak chciała Marynia, osób zebrało się niewiele: sześciu z sąsiedztwa, dobowa służba i rodzina.
Weszli oblubieniec z oblubienicą. Ona przy jego ramieniu podobna do wizji niebiańskiej w prześlicznej białej sukni ślubnej i welonie z najdroższej gazy amerykańskiej. Twarz jej nie mniej blada od tej sukni ślubnej, wyglądała jak z krainy umarłych. Nawet w oczach szeroko otwartych zastygł wszelki blask i wyraz życia, zakrzepły one w beznadziejnej martwości. To były oczy skazańca, który zdecydował się na własną śmierć, nie widząc żadnej zgoła nadziei ratunku.
Ksiądz-staruszek zaśpiewał starczym głosem "Veni Creator". organy zagrały uroczyście. Uklękła para ślubna przed ołtarzem, a proboszcz owinął ich ręce stułą. Zwrócił się wpierw do oblubieńca:
- Ja, Wojciech Widgun z woli własnej, nie przymuszony, zaślubiam jako małżonkę Marię Stargwiłłównę i przysięgam jej przed Sakramentem ołtarza wierność, uczciwość i nie opuścić do zgonu swego.
Milioner powtarzał za księdzem głosem pewnym i śmiałym.
Potem ksiądz zwrócił się do oblubienicy.
- Ja, Maria Stargwiłłówna...
Zaledwie z ust księdza wyszły te trzy wyrazy, gdy młody barytonowy głos męski zabrzmiał jak najdonośniej w kaplicy od drzwi wejściowych.
- Ja zabraniam!...Zabraniam!...To moja dziewczyna! Moja kochanka! Moja narzeczona! Moja najmilsza!
Rozpychając gwałtownie publiczność przedzierało się do ołtarza dwóch zakapturzonych w czarnych płaszczach mężczyzn z brauningami w dłoniach.
Zebrani w kaplicy wstrzymali oddech z wrażenia, zdumienia i ciekawości. Ksiądz urwał swe słowa, opuścił ręce i wytrzeszczył oczy.
Ada i młodsza siostra Maryni, Dasia aż wlazły na ławkę patrząc, co dalej z tego wyniknie. Papa Stargwiłł posiniał i bliski był ataków astmy, nie mógł wymówić słowa, łapiąc w zduszone płuca powietrze i trzepocząc nieprzytomnie rękami. Pan młody zbladł i zdębiał. Marynia poznała ten głos, lecz to było nadmiarem jej przeżyć z dnia dzisiejszego, wizgnęła histerycznie i zemdlona upadła na stopnie ołtarza. Widgun nachylił się, żeby podnieść swoją oblubienicę. W tym samym momencie stanął przy niej ten, który zaprotestował jej przysiędze ślubnej i błysnął rewolwerem przed oczyma oblubieńca.
-Przecz od niej! Ona moja!...
Podniósł zemdloną, przytulił do piersi i ruszył ku drzwiom jak najszybszym krokiem. Jego towarzysz z wystawionym rewolwerem w dłoni, a brauningiem w drugiej, ochraniał go z tyłu krzycząc ostrym dyszkantem:
- Z drogi precz najdalej!! Kto się przybliży - kula w łeb natychmiast!
Milioner stał jak wmurowany i patrzył na unoszących oblubienicę jego. Idąc do ślubu zostawił w walizie swoją broń palną. Nie miał czym bronić, bezbronny wobec uzbrojonych. Gdyby i miał przy sobie brauning, nie użyłby jego w tym wypadku, gdyż był anglo-saskiej kultury: zimny, zrównoważony, opanowany. Nie mógłby publicznie być zabójcą nie wyświetliwszy treści tej awantury. Widocznie identycznie ma do niej prawo ten czarny, zakapturzony jegomość jeżeli odważył się na taki skandal publiczny. Błyskawicznie przypomniał spostrzeżenia swoje: taka gwałtowna reakcja Maryni na jego pierwszy pocałunek, jej martwota gdy szła do ślubu, męczeński wyraz twarzy. Kocha innego i zdradziła ukochanego dla milionów, a tamten upomnił się swoich praw w ostatniej chwili, wcześniej nie zdążył widocznie. I w tym momencie Widgun nie czuł żalu do tego rabusia, lecz do Maryni i jej rodziny za ten swój zawód i wstyd.
Wszyscy usuwali się panicznie od Gajżułłda i jego towarzysza. Nikt - nawet zaprzyjaźnieni sąsiedzi ziemiańscy nie poczuwali się do obrony panny Stargwiłłówny. Jeżeli nie ratuje pan młody swojej oblubienicy, co im za obowiązek nadstawiać łeb z narażeniem życia. Tylko jeden pan Stargwiłł podniósł się z ławki całą wyniosłością swojej wysokiej postaci, na twarzy jego wykwitły ceglaste wypieki, oczy ciskały gromy. On też poznał ten głos, jak jego córka. Nie myślał tchórzyć, gotów był nieść w ofierze swe życie w obronie dziecka. Krzyknął rozdzierającym głosem:
- Łapać, trzymać tych zbójców! Ludzie, nie dajcie mojej córki, ratujcie!!!
Z wyciągniętymi rękami próbował biec na ratunek Maryni, lecz zaledwie zrobił dwa kroki, chwycił go atak astmy i upadł w konwulsjach.
Gajżułłd z porwanym swoim skarbem wypadł na dziedziniec i pędem biegli teraz do samolotu Amerykanina.
Cała gromadka zebranej w kaplicy publiczności wybiegła za nimi obserwując, co dalej z tego będzie. Wszyscy byli przekonani, że ów napastnik był zdradzony dla milionów narzeczonego panny Stargwiłłówny i dlatego nie dopuścił rywala aby dziewczynę jego poślubił. Inaczej wyobrazić sobie nie mogli, żeby taki skandal nie miał racjonalnej podstawy.
Oni wpadli do samolotu ustawionego przy dziedzińcu na placu. W Czechosłowacji Gajżułłd i jego ordynans uczęszczali tam na kursa lotnicze i byli zaliczeni do najzdolniejszych pilotów. Obaj umieli już pierwszorzędnie kierować samolotami i po upływie kilkunastu sekund zahuczał motor, samolot zakręcił się dookoła swej osi i zaczął unosić się w powietrzu.
- Ej! Panie! Panie! - Zawołali ludzie do Amerykanina. - Samolot twój kradną.
Milioner dotychczas sztywną zachowując postawę, ocknął się teraz i wybiegł jak z procy na dziedziniec. Już samolot unosił się w przestrzeń. W wieczornym mroku i tumanach mgieł majaczyły jak olbrzymie widmo nocne jego kontury i huczał motor.
Zebranej gromadce zdawało się, że milioner za chwilę runie na ziemię rażony apopleksją, tak straszliwie zmieniła się jego twarz. Zniknął od razu zimny, kamienny jej wyraz, zrobiła się purpurowa jak sztandar czerwony i skurczyła się jak paszcza napadającego tygrysa, włosy zjeżyły się, oczy wyszły na wierzch. Wrzeszczał schrypłym z wściekłości głosem.
- Trzymać, łapać złodziei, rabusiów, zbójców!...Do policji dzwonić, do policji!...I do lotnictwa całego aerodromu!...Pilocie przeklęty, jak ty pilnujesz naszą maszynę?!
Młody pilot-Amerykanin na pół godziny zostawił maszynę bez opieki, chcąc popatrzyć na ślub swego pana, stał teraz trupio-blady z otwartemi wargami i patrzył nieprzytomnie w ciemną, mglistą przestrzeń, skąd słychać było jeszcze donośny huk motoru, ale samolot już był niewidzialny w tej mrocznej mgławicy.
- Gdzie tu telefon? - Krzyczał Widgun. - Muszę zaalarmować natychmiast naczelną milicję i lotnictwo w Kownie, żeby zrobili w tej chwili pościg za zbrodniarzami.
Telefon milczał. Przecięte były druty łącznikowe. Widgun postanowił jechać zaraz konno do najbliższego miasteczka, żeby stamtąd alarmować całą Litwę. Ale stało się jeszcze coś okropnego. Gdy lud opuścił dziedziniec rozchodząc się do swoich domów i sąsiadów z sensacyjnemi nowinami o jakich tu przez kilka wieków nie słyszano, a parobek dworski okulbaczył konia Amerykaninowi, zaczęły straszliwie ujadać psy i gęgać gęsi. Zgasła raptownie elektryczność w całym dworze, a zabłysły dziwne światełka. Dwór miał trzy wejścia: do kaplicy, frontowe i kuchenne. Przy każdym wejściu takowym stanęła zagadkowa postać: w ciemnych kurtkach, żołnierskich onucach i łapciach chłopskich, maska na twarzy, latarka na piersiach, spiczaste kaptury, wystawiony brauning w ręce obciągniętej skórzaną rękawiczką. Sześciu tak samo ubranych, z maskami, kapturami, latarkami i brauningami weszli jeden za drugim do wnętrza domu. Skierowali się do gabinetu dziedzica.
Pan Stargwiłł osłabiony po ataku astmy, leżał na miękkim tapczanie. Przy nim skupiło się całe towarzystwo - rodzina i goście. Po zniknięciu światła elektrycznego zapalili tu świec parę. Blade płomienie nikłym światłem obejmowały staroświecki pokój. Na widok tych sześciu postaci zmartwieli wszyscy z przerażenia. Pierwszy w tym szczególnym orszaku różnił się ubiorem od swoich towarzyszów tym, że miał czarny płaszcz do kolan, gdy inni ubrani byli w kurtki. Ten płaszcz opasywał skórzany pas nabity dokoła patronami. W prawej ręce trzymał brauning, w lewej długi i ostry fiński nóż.
Gdy weszli, stanęli rzędem i wymierzyli jednocześnie wszyscy lufy brauningów ku zebranym tu osobom, a ów w czarnym płaszczu krzyknął sztucznie zmienionym na bas głosem:
- Rankas aukštui! (ręce do góry!) Esu Raikauskis...
Obezwładnieli wszyscy jak paralitycy, usłyszawszy to nazwisko pseudonimowe najstraszniejszego herszta grasantów. A on trzymając przed sobą wymierzony brauning i fiński sztylet zbliżył się do milionera. Przemówił do niego tym sztucznym basem.
- Hola! Bogaczu amerykański! Przyjechałeś do naszej ojczyzny targować wśród dziedziczek żony za dwoje dolary. Zapłać teraz cło zielonej drużynie Raikauskisa. Chyba słyszałeś o tej drużynie? To najdzielniejsi ludzie litewskiej krainy, którzy nie boją się ani wojny, ani wrogów, ani władzy, ani policji. Którzy panom, księżom, żydom, bogaczom i wszelkim spekulantom wolą pokarbować skórę i wytrząść ich za ciężki pugilares, niż być tych pasożytów wyzyskiwanymi sługami za grosze. Więc i ty bogaczu zza oceanu, który nie wiesz na pewno co z pieniędzmi robić, daj nam natychmiast 1000000 dolarów w banknotach, aby każdy z nas miał po 10000 (bo jest nas dziewięciu) i mógł żyć, jako solidny obywatel, bez rabunków i wysługiwań burżuazji. A pozostałych 10000 rozdać biedakom, którzy klepią skrajną niedolę. Jeśli ofiarujesz nam tę sumę powyżej wskazaną, zostanie żywy i zdrów jak jesteś. Jeżeli nie dasz, to ci żywcem będziemy zdzierali skórę, a rany polewali solonym ukropem. Wybieraj więc, co wolisz: życie i zdrowie, czy męczarnie i śmierć? Tym razem był to Raikauskis we własnej osobie, a nie sobowtór jego, jak przy wizycie u bankiera.
---------------------------------------------------------------------------------------
(1) Ksiądz emeryt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz