sobota, 23 marca 2013

Rozdział XIX Z kart pamiętnika

 Przez długi mroczny korytarz Gajżułłd cicho się skradał do drzwi pod nr 39. Wykradł od Bronki klucz, który zostawiła jej Ada przed lotem do Stargwiłłowa. Spod czarnego płaszcza nieznacznie oświetlał drzwi każde bateryjką, szukając tych pożądanych. Noc była głucha dookoła. Willa Kiejstut opustoszała, może kilkanaście osób w niej pozostało i większość ich mieszkała na parterze.

Pałanga, lipiec 2015

Oto nr 39. Klucz zazgrzytał cicho i Gajżułłd znalazł się w opuszczonym pokoju Maryni. Zamknął drzwi znowu na dwa spusty; zasłonił okno roletą i zapalił lampkę elektryczną, która nikłe rzuciła światło pod liliowo-różowym abażurem.
Był blady, usta miał suche, zapieczone, oczy świeciły gorączkowo nad pogłębionemi obwódkami, włosy zwichrzone wilgocią nocną i myślami burzliwemi spadały w nieładzie zakrywając całe czoło i część twarzy. Rozejrzał się po całym pokoju. Nie zdawał sobie sprawy czego tu przyszedł. Wizytując u Bronki po parudniowej wycieczce do Łotwy, dowiedział się od niej o zaręczynach Maryni z milionerem amerykańskim i jak najszybciej przewidzianym ślubie. Wpadł w szaloną rozpacz. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby ta najukochańsza należała do innego mężczyzny.
- Prędzej padnie trup mój czy jej niż ją obłapi inny mężczyzna! - Mówił do siebie przez zaciśnięte zęby i wpijał swe palce w dłonie aż do krwi.
 Szał rozpaczy czy też jakiś instynkt intuicyjny ciągnął go do mieszkania Maryni. Może też chciał choć na chwilę się znaleźć w tym pokoju, gdzie pachniało jeszcze jej obecnością, gdzie ulatywał jej oddech, słowa, fluidy jej myśli, sny marzeń; gdzie było to łóżko, w którym spoczywało jej ciało. Znalazł jeszcze pościel nie zasłaną; z pośpiechu widocznie nie zdążyła. Pamięta, gdy stał pod jej drzwiami w tę pierwszą noc ich spotkania, łowiąc uchem każdy jej szelest, każdy szmer, gdy ona w pokoju swoim się skryła zostawiając go na korytarzu - słyszał skrzyp łóżka pod jej ciałem z prawej od drzwi strony pokoju. Więc ona tu spała. Tak, to jej atłasowa kołdra, poznaje. Ona lubi sypiać w puchach, Ada spała tylko na materacu. A ten piernat miękki, śnieżnobiały to jej. Upadł na to łóżko i łkał sucho. Już więcej tu się nie położy jako dziewica, nie. Tak wyraźnie oczyma duszy widział ją teraz w ramionach jej męża - milionera, którego Bronka z sobie właściwym karykaturyzmem przedstawiła jako groźnego dziadka - bogacza.
 Ból, gniew, żal, zazdrość, zgryzota tworzyły w nim jedną postać rozpaczy. Otoczył rękami poduszkę kryjąc w niej twarz drgającą łkaniem. I wtedy palce jego wyczuły jakiś gruby zeszyt pod poduszką. Wyciągnął ten zeszyt. Na okładce charakter pisma Maryni. Przeczytał:
"Spowiedź życia i duszy".
To pamiętnik Maryni! Widocznie pisała w łóżku, ktoś niespodziewanie wszedł do pokoju i nie zdążyła gdzie indziej ukryć.
Przerzucił gorączkowo karty. Był to pamiętnik z ostatniego czasokresu jej przeżyć, inne pamiętniki widocznie zostawiła w Stargwiłłowie.
Krew gorącą falą napłynęła mu do twarzy, a serce biło tak silnie, aż zabrakło mu oddechu.
- To naprawdę szczera spowiedź wszystkich uczuć i przeżyć. Z tych kart pamiętnika Gajżułłd poznał jak to dziewczę namiętnie i silnie go kochało. Ileż w jej sercu było burz, rozterki, tęsknoty i bólu!! A on myślał, że jest przez nią nienawidzony i pogardzany. Czytał stronice pod datą tych ostatnich dni.

Połąga                                                                                           18/VIII.22 r.
Drogi mój pamiętniczku, jedyny mojej biednej istoty powierniku! Tylko przed tobą mogę wylać cały ból mej duszy, odsłonić szczerze tragedię swoją...
Wczoraj pisać nie mogłam...Ten wstrząs straszliwy zdruzgotał mię fizycznie i duchowo...Nie mogłabym utrzymać w stężałej ręce pióro, ani w omroczonym obłędem bólu mózgu znaleźć słowa skargi...Do tego straszliwego dnia łudziłam się jeszcze, że Miry mnie kocha, że powróci znowu do mnie. Nie byłabym taką szaloną jak wtedy, aby go odegnać precz od siebie. Nie, nie, nie!! Oplotłabym ramionami tę kruczą głowę i całowałabym tę smagłobladą twarz ukochaną...
 Teraz widzę jaka to mylna była iluzja co do uczuć jego. On mię wcale nie kocha (i chyba nigdy nie kochał?) On żeni się z Bronką. Już go straciłam beznadziejnie raz na zawsze.
I co mam robić z sobą??? Nie ma mnie innego ratunku ani ucieczki z nieszczęścia i rozpaczy, tylko wyjść za mąż za tego milionera, który oświadczył mi się wczoraj.
Tak, tu jedyne moje wyjście z tej chorobliwej miłości. Gdy będę żoną Amerykanina-milionera, ucieknę ze Stargwiłłowa, ucieknę z Litwy, gdzie stale prześladuje mię za niem tęsknota i ból...
Ucieknę od niego i od Bronki. Ucieknę od tych myśli, które palą mój mózg, rozdzierają serce, trują duszę śmiertelnie. To nowa droga życia...

Tu następuje przerwa, widocznie ktoś w tym czasie przeszkodził pisać dalej.
W miarę jak czytał pamiętnik Maryni, twarz jego coraz bardziej się rozjaśniała, aż zapromieniała szczęściem.
Kocha go Marynia! Kocha ta najśliczniejsza, najdroższa, najukochańsza!! I nie da ją temu milionerowi - nigdy, przenigdy!!! Wara wszelkim mężczyznom od niej! Ona była jego i jest - jego całym sercem i duszą!! I tylko do niego będzie należeć - jego kochanka, jego żona! Prędzej do niej, prędzej!! Aby odebrać od tego złotego dziada zza oceanu, nie dopuścić do ślubu z nim!
Jak się tam dostać? Jaki najbliższy łącznik komunikacji drogowej?
Wyciągnął z kieszeni mapę Litwy, Stąd do Stargwiłłowa przeszło 200 km. Kolei bezpośrednich tam nie ma; trzeba z Kretyngi jechać okrężną drogą. Przejeżdża się część Łotwy od Prekul do Vainoden, potem żmudzkie Możejki z sześciugodzinną przesiadką dopóki pociąg przyjdzie szawelski. W Szawlach znowu kilkugodzinna przesiadka zanim przybędzie pociąg do Taurog. Tam ze stacji Ledaviany 25 km do Stargwiłłowa. Z Połągi do Kretyngi też łączność tylko najętymi końmi (nie było jeszcze w 22 roku autobusów ani stałych dyliżansów). Stały autobus jest tylko przy sanatorium wojskowym, który chodzi dwa razy dziennie: z rana o 7 przywożąc oficerów ze stacji, a po południu wiezie do stacji odjeżdżających do pułku. Słowem jazda kolejowa do Maryni przetrwałaby więcej jak doba! Jechać konno bez przemęczenia Szemila też zeszłaby doba z godzinami. A tu sprawa niezwłoczna. Przecież ten koczkodan amerykański pojechał do Stargwiłłowa z indultem, żeby zaraz wziąć tam ślub z Marynią. Przedłużona podróż może się przyczynić, że będzie ona już po ślubie, gdy on się tam dostanie.
Na tę myśl zjeżyły się włosy Włodzimierza, a na twarzy pojawiły się wypieki jak w chorobie z wysoką gorączką.
Jechać! Natychmiast jechać! Dzisiaj tam musi być koniecznie! Schował ten zeszyt w zanadrze i wybiegł z pokoju Maryni. Przeskakiwał po trzy stopnie schodów i biegiem mknął do willi Znicz. W parku willi stała oficynka. Zastukał silnie do ostatniego okna.
- Antanas! Antanas!
Otworzyły się szyby i wychylił się przez okno ordynans. Było to chłopczysko lat około 22 lecz przy miernym wzroście i drobne twarzy robił wrażenie 18-letniego młodzika. Czupryna jasna jak konopie, gęsta, zwichrzona, tak jak u jego pana spadała grzywą na czoło i część twarzy, oczki nieduże ciemno-szare, głęboko osadzone, bystre i sprytne, świeciły jak u żbika. To była twarz opryszka i sowizdrzała. Sierota bezdomny, niewiadomego pochodzenia, w r. 1918 wstąpił jako ochotnik do Zielonych Garnizonów Gajżdułłda, zorganizowanych przeciwko Niemcom na Litwie ze zbiegłych jeńców, gdzie też było niemało krajowych awanturników. Miał wtedy Antanas 17 lat. Wolał być bojownikiem w zielonych kadrach niż parobkiem u "kułaków". Do młodego komendanta swego przywiązał się na życie i śmierć. Był przy nim stale jako żołnierz-ochotnik. Przy boku dzielnego kapitana dosłużył stopnia sierżanta. Ale wolał być ordynansem Gajżułłda niż sierżantem od niego oddalonym. Teraz po minie swego komendanta poznał, że się stało czy stanie coś nadzwyczajnego. I oczy mu zaświeciły jeszcze więcej, bo tak jak jego zwierzchnik lubił awantury i karkołomne wybryki.
Już świtało. Poranek zapowiadał się pochmurny i mrok był jeszcze dokoła.
- Antanas, ubierz się i leć do miasteczka szukać auta. Gdy znajdziesz, przyjedź wnet do mnie. Powiesz właścicielowi maszyny, że świetnie zarobi...
- Panie Komendancie, w całej Połądze jest tylko dwóch posiadaczy autów do wynajęcia: jeden na Smelcius ulicy, pan Żudycki, drugi pan Głozowski, mieszka w tym leśnym domku koło żydowskiego cmentarza.
- No i ruszaj do nich piorunem! Wpierw tam gdzie bliżej.
Ordynans ubrał się błyskawicznie. Gajżułłd wszedł do swego pokoju w wieży willi Znicz. Powitał go radośnie wilk alzacki, śpiący na kocu przy łóżku swego pana. Kapitan zrzucił z siebie ubranie i włożył chałat. Poszedł z ulubionym psem wykąpać się w morzu, które bliziutko było od willi Znicz. Woda morska orzeźwiła go. Już coraz jaśniejszy był brzask dzienny.
- Ze wschodem słońca musimy być w drodze.
Antanas coś zamarudził. Już wzeszło słońce acz niewidzialne, bo pochmurny był poranek. Gajżułłd niecierpliwił się straszliwie. Dla skrócenia czasu pobiegł do Szemila mieszkającego w stajni hrabiowskiej, bo tylko w następnym dniu spodziewał się go zobaczyć i dlatego wydał odpowiednie polecenia koniuszemu hrabiów Tyszkiewiczów, aby też opiekował się koniem Gajżułłda. Wrócił ze stajni, gdzie miał kilometr prawie drogi i jeszcze nie było Antana. Znowu czytał pamiętnik Maryni i całował karty tego zeszytu, które mu dały tyle radości i nadzieję szczęścia.
Już w willi Znicz zaczyna służba wstawać. Goście jeszcze śpią. W miasteczku też robi się dzienny gwar, a Antanas nie wracał. Już chciał wilka swego wysyłać na poszukiwanie ordynansa, gdy po schodach zadudniły kroki w żołnierskich butach. Antanas wpadł zdyszany, spocony.
- Panie Komendancie, wczoraj z rana Głozowskiego autem pojechała wycieczka do Kłajpedy i powróci tylko jutro wieczorem. Chodziłem koło 3 kilometrów na ulicę Smelciu do Żudyckiego. Jego ford wynajęli wczoraj do Szawel i jeszcze nie wrócił.
- To okropność!! Jeżeli za dwie godziny maszyna Żudyckiego nie powróci, musimy wykraść taksówkę od Amerykanek. Dobrowolnie Staknisowie nam taksówki swojej nie dadzą, bardzo ją Staknis szanuje.
Powrócił szofer Żudyckiego koło 8 z rana. Był zmęczony bardzo całonocnym kierowaniem maszyny. Powiedział stanowczo, że nie pojedzie za żadne skarby dopóki kilka godzin się nie prześpi. Trudna rada, musiał Gajżułłd jemu ustąpić i dać ten niezbędny odpoczynek. I on potrzebował parę godzin snu po tej bezsennej nocy.
Gdy się przespał trochę, przywołał znowu ordynansa i długo z nim szeptem konferował. Zakończył temi słowami:
- Zabierzemy trzy bronie palne i sztylet. Karabiny zostawimy, to za bardzo rzucałoby się w oczy. Pojedziemy ubrani cywilnie. Przygotuj płaszcze deszczochronne sobie i mnie. Musimy wyjechać najpóźniej o 13-ej.
------------------------------------------------------------

Tegoż dnia po południu straszliwa mgła nieprzeniknionym tumanem zalała całą Żemaitiję. Kraina ta zamieniła się w jedną szarą mgławicę, jakby wszystkie chmury z firmamentu zwaliły się na ziemię. Każdy jak ślepiec czuł się w tej mgle.
A w tym tumanie mknął gościńcem od zachodu na wschód ford unoszący trzech mężczyzn. przy kierownicy siedział młody szofer w skórzanej kurtce i takiejże czapce. Na tylnym siedzeniu Gajżułłd i jego wierny ordynans. Obaj w czarnych płaszczach deszczochronnych. Duże spiczaste kaptury zasłaniały ich twarze do niepoznania. W tych mrokach mgły byli podobni do jakichś duchów ciemności mknących na stracenie.
- Prędzej! Prędzej! Bo cię wyrzucę z tej kierownicy i sam pojadę!
- Jak jechać prędko w taką mgłę, gdy nie widać nic przed sobą i to nieznajomą drogą - Odparł z flegmą szofer.
-To marsz na moje miejsce, sam będę kierował.
- Za droga maszyna, żebym dawał w obce ręce. Jak pan tę maszynę potrzaska, kto za nią odpowie?!
Gajżułłd pochylił się nad siedzeniem kierowcy i błysnął rewolwerem przed oczyma.
- Jazda 80 km na godzinę lub położę cię zaraz trupem!
Przerażony kierowca zrozumiał, iż musi być posłusznym temu strasznemu panu z czarną grzywą i płonącemi oczyma. On był też chłop odważny i śmiały, ale nie miał żadnej broni palnej i był jeden przeciwko dwom uzbrojonym.
"Velnis rupūžė" (1) Zaklął z cicha. - Żebym to wiedział gdzie ich wywrócić i uciec od takich "gyvaciu" (2)
Dał maszynie jak najszybszy pęd. Przecież to gościniec, ale droga taka pagórkowata, bo to górna część Żemaitiji między Telszami a Rosiejniami. Znowu zjeżdżają z jakiegoś wysokiego i krętego wzgórza. Rozpędzone aut trudno teraz zahamować, tak mknęło aż gwizdało powietrze i falowała mgła. W tym pędzie i mgławicy nie zauważyli skrętu ku rzece. Zamiast na most, maszyna z łoskotem wpadła w nurt wody. W tym momencie, gdy ford staczał się urwistego brzegu w koryto rzeki, Gajżułłd z jego tylko właściwym sprytem i zręcznością zdążył wyskoczyć na brzeg, wołając: ratujcie się!...Prawie jednocześnie to samo zrobił Antanas, tylko zamiast na darninę jak jego komendant, wskoczył do wody przy krzakach łozy, za które zdążył uchwycić się, zanurzając po szyję w rzece i wylazł mokry, jak szczur wodny. A nieszczęsny szofer zniknął pod tonią razem z maszyną.
Gajżułłd zrzucił z siebie błyskawicznie całe ubranie i dał nurka w miejscu, gdzie zwaliło się auto. Ford wywrócił się na nierównym, kamienistym dnie rzeki, szczęściem na bok, a nie do góry kołami i dlatego nie zagniótł szofera. Z natężeniem siły dwóch mężczyzn udało im się wyciągnąć topielca. dawał słabe oznaki życia. Krew sączyła się z pobitej głowy. Gajżdułłd wycisnął wpierw z niego wodę. Potem przy pomocy ordynansa nazbierał liści "babkę" rosnące tu licznie, obłożył niemi ranę i obwiązał czystą chusteczką do nosa. Zwrócił się do Antana:
- Ja tu pozostanę przy straży, żeby go kruki i wrony nie podziobały (krążyło ich tu liczne stado), a ty idź biegiem i szukaj ludzi. Tylko pamiętaj - milczenie jak największe o moim przynagleniu do najszybszej jazdy.
Antanas pobiegł ze zwykłą sobie zwinnością. Przytem chciał się rozgrzać, gdyż całe ubranie miał mokre.

Gajżułłd siadł ponury na grubej kłodzie, wyrzuconej tu chyba przez prąd rzeki. Co za pech! Co za klęska!! Ford na pewno rozbity, co najmniej ciężko uszkodzony. Teraz musi nająć furmankę. A szoferem też trzeba się zaopiekować i sprowadzić lekarza. Jakaż teraz będzie mitręga z jazdą! Jakaż zwłoka! Oby nie przyjechać za późno. Dobrze iż dzisiaj niedziela, łatwiej znaleźć wolne konie i ludzi.
Antanas nie wracał, widocznie wiosek nie ma w pobliżu. A taka martwa cisza dokoła! Nie słychać żadnych głosów żyjących, ani szmeru liści, ani poszumu wiatru. Zda się cała przyroda usnęła snem letargicznym pod tym tumanem mgieł.
Tymczasem szofer wracał powoli do życia i przytomności. Był rozebrany i owinięty w płaszcz Gajżułłda. Podniósł powoli rękę i dotknął swojej głowy.
- Czym ciężko ranny?- Zapytał.
- Za dwa dni będziesz zdrów. Ulokuję ciebie pod opieką dobrych ludzi. Ford odremontuję własnym kosztem. Tobie dam 1000 marek gościńca za twój guz, opłacę lekarza i opiekę nad tobą. Tylko pamiętaj - trzymaj język za zębami!...
Chyba godzina upłynęła zanim przyszedł Antanas z gromadą ludzi większą, niż byli potrzebni. Wieś ciekawa była ujrzenia tego wypadku i miejsca katastrofy. Wyciągnęli ford. Bardzo był uszkodzony. Ani mowy mogło być o dalszej jeździe, zanim przejdzie większy remont. Gajżułłd dał z góry pieniądze szoferowi za opłacenie opieki, lekarza i remont maszyny, oraz ów prezent w 1000 marek za guz i milczenie. Dowiedział się, że stąd do Stargwiłłowa 20 kilka jeszcze kilometrów. Szofera i auto zabrali wozami do wioski. Włodzimierz najął do Stargwiłłowa parokonną furmankę. Szkapy wychudzone i zapracowane letniemi robotami, a droga ciągnęła się przez wzgórza i doły, co utrudniało szybkość jazdy. Kapitan zacisnął zęby i uzbroił się w cierpliwość. Przyczynił się przynaglaniem swoim do takiego wypadku, teraz nie chciał być przyczyną naderwania koni, bo był przyjacielem zwierząt.

-------------------------
(1) Diabeł - ropucha.
(2) Żmii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz