poniedziałek, 28 maja 2012

Rozdział VI "Ach to bohater!"


 Noc. Połąga w śnie pogrążona, milcząca i głucha, tylko Bałtyk szemrze, mruczy i szumi, A Bronka nie śpi. Leży na wznak z ramionami skrzyżowanymi pod głową. Pod jej zamkniętymi powiekami snuje się i snuje ta jedna postać, która z kilku tylko  momentów przelotnych spotkań tak zmąciła spokój i ogarnęła wszystkie myśli.
 Widuje go codziennie od sześciu dni i zawsze jakąś nową tworzy sensację dla całej Połągi. A w tym dniu, ostatnim takie miała z nim spotkanie! Z tego spotkania Bronka rozpamiętywa każdy wspólny ich moment. W nim widzi swój wymarzony typ, tak pod względem zewnętrznym jak i psychologicznym. Cała istota jej zatonęła w tej postaci. Nie ma jej myślom innego kierunku, tylko On!...Wspomina każdą chwilę związaną z jego osobą, od początku aż do dzisiejszego spotkania.

 Więc dzień 1 lipca. Ujrzała go po raz pierwszy na koniu, gdy w takt marsza wierzchowiec go unosił po alejach lasanku przy dźwiękach orkiestry wojskowej. Wtedy spojrzały na nią te ciemne demoniczne oczy. Jakiego koloru? Trudno było się przyjrzeć przelotnie. Widziała, że te oczy bardzo ciemne (ale nie czarne), przepaściste, gorejące ogniem jakiejś wewnętrznej pożogi. Lecz palące spojrzenie tych bajecznych oczu nie zatrzymało się tylko na niej, ognistym wężem objęły sędziwą Ludmiłę, Rachelę i Amerykanki z taksówki. To Bronkę denerwuje, gniewa, smuci, ona chce żeby oczy jego patrzyły tylko na nią.
 2 lipca. Ujrzała go na plaży kąpielowej. Między plażą kąpielową męską i żeńską jest 100-metrowa przestrzeń ogólnej plaży, czyli przejściowej. Tam od godziny 8 do 14 (czas kąpielowy) wartuje milicjant z bronią palną i gwizdkiem pilnując, żeby mężczyźni nie chodzili na plażę żeńską, a kobiety nie szły na stronę męską. Kto by wstąpił nie na swoją plażę, kara do 60 ortów lub dwa dni aresztu. Gajżułłd z kąpieli męskiej przycwałował na swoim koniu i z psem prawie nagi, jeno w króciutkich kąpielówkach jaskrawo-czerwonych, uwydatniających ponętnie przepyszne kształty jego smagłego ciała. Rzucił milicjantowi w nos 60 ortów i pognał galopem wzdłuż całej damskiej plaży, gdzie wszystkie letniczki zupełnie nagie plażowały się na słońcu, lub kąpały się całkiem gołe. Jak on cudownie wyglądał wtedy, gdy tak mknął brzegiem morza na tym prześlicznym koniu białogrzywym! Wiatr rozwiewał krucze pukle włosów spadających niemal do ramion. Wspaniałe oczy i białe zęby śmiały się szelmowsko, tę rozrzuconą po piasku goliznę ładnych i brzydkich ciał. Drugiemu milicjantowi wartującemu damską plażę od strony mola rzucił następne 60 ortów kary i wskoczył z koniem na molo. Tam też pomknął cwałem, przeskoczył konno barierę mola i buchnął koniem i z psem do morza. Popłynął przez damskie kąpiele, gdzie było najwięcej kąpiących się kobiet. Gdy podniosły krzyk na jego widok, odpowiedział im: "Po cóż ta panika szanowne panie? Nie jestem przecież rekinem ani krokodylem, nie pożrę was".


Molo w Pałandze (lipiec 2015)

 3 lipca. Był w Kurhauzie koncert i bal taneczny po koncercie. Bronce towarzyszył ów Amerykanin w szarym kostiumie, posiadacz 30000 dolarów (wedle określeń cioci Fruzi). I przyszedł On. Stanął we framudze drzwi, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i tak przestał trzy tańce. Z poważną, bez cienia uśmiechu twarzą i mgłą zadumy w oczach obserwował przenikliwie wszystkie kobiety. Gdy nastąpił drugi walc, niespodzianie stanął przed Bronką i skłonił się prosząc do tańca. Ona była już zaproszona do walca przez towarzyszącego jej Amerykanina, który w obawie żeby ktoś nie zabrał jego tancerki, po każdym przetańczonym z nią tańcu, prosił z góry o następny. Nie zważając na to,  że swemu towarzyszowi czyni wielką niegrzeczność, rzuciła mu "przepraszam" i poszła tańczyć z Gajżułłdem.

Kurhauz (lipiec 2015)

  Dziewczę mówiło sobie, że tego tańca nie zapomni do końca życia. Gajżułłd był wysoki, Bronka miała wzrost więcej jak średni, sięgała czubkiem głowy do ramienia jego. Miała uczucie, że on ją unosi w powietrzu czy na falach morza. Tak lekko, płynnie, kołysząc się trochę na boki. Orkiestra wojskowa grała jeden z najpiękniejszych walców "Noc Miłości". Oni oboje jak baletnicy, tak cudownie poddawali się rytmowi muzyki: parę zwrotów w prawo, parę w lewo, wdzięczne balansowanie naprzód i wstecz, to jakieś solowe, plastyczne figury, każda inaczej. Dużo tańczących par zatrzymało się i przypatrywało temu walcu ich dwojga. A przy wirowym zakończeniu walca przycisnął nagle do piersi swoją tancerkę tak namiętnie i zawrotne zrobił z nią koło, potem uniósł ją na moment w powietrzu jak piórko, okręcił tak parę razy i odprowadził na jej miejsce. Przedstawił się wtedy i rzekł z zalotnym uśmiechem: "Chyba jako Polka pozwoli Pani podziękować Jej po polsku?" Podniósł do ust jej rękę i złożył przeciągły pocałunek, ustami gorącymi jak żar. Ten pocałunek pozostawił na ręku czerwoną plamę, która piekła przez długą chwilę jak pieczęć rozpalona.
 Podziękował i odszedł. przez cały ten wieczór więcej nie zbliżał się do niej. Za to często zasyłał jej głębokie, przeciągłe spojrzenia. Tańcząc z innymi obserwował wyraźnie cały czas Bronkę. Kilka tańców przetańczył z sędziną Ludmiłą i towarzyszył jej w przerwach, a oczyma gonił wciąż Bronkę. Wreszcie na środku sali odbił Rachelę Tajcz jakiemuś tańczącemu z nią elegantowi. I wszystkie następne tańce z nią tylko tańczył i nie odstępował od niej, bo ta złotowłosa i fiołkowooka piękność semicka wyglądała jak z baśni w swojej lazurowej sukni z białą gazą, niby obłok na błękicie, kasowała pięknością tu wszystkie damy. Przed zakończeniem wieczoru znikli oboje z sali i... nie powrócili.
 Bronka, chociaż opuściła bal przed świtem i odprowadziło ją do domu trzech oficerów, nie mogła zasnąć do późnego rana, rozpalona wspomnieniami czarownego walca, gorącym pocałunkiem i płomieniami spojrzeń Jego. A żal był aż do bólu, że z nią tylko jeden przetańczył taniec. Wolał towarzyszyć sędzinie mężatce koło 30-tki, matce dwojga dzieci i tej "Żydówce" Racheli Tajcz. Było to dla niej - przyzwyczajonej do stałych triumfów - królowania na balach - wprost upokarzające. Tymbardziej, że przez ten walc z nim obraziła śmiertelnie Amerykanina z 30000 dolarów, który ją na ten koncert-bal przyprowadził, fundując bilet i kolacyjkę po koncercie.
4 lipca. Przyjechał pan Mieczysław, ziemianin nadniemeński, o którym wspominała ciocia Fruzia. Miał on od tej cioci list polecający zapoznanie się z Bronką i podała adres zamieszkania jej w Połądze. Wielki wrażenie zrobiła ona na nim od pierwszego zapoznania się. Tego samego dnia poszli we dwoje wieczorem do przytulnej nowej kawiarenki "Šypsena" (Uśmiech), gdzie od godz. 19 do 22 grywał na skrzypcach uchodźca rewolucyjny z Moskwy, przy akompaniamencie pianisty, też Rosjanina - uchodźcy. Bronka i jej nowy znajomy siedzieli przy stoliku, delektując się lodami i porterem (czarne, pieniste piwo). I On się zjawił. Rzucił na Bronkę ciężkie, długie spojrzenie i usiadł przy stoliku naprzeciwko, w towarzystwie psa swego, wilka alzackiego. Zamówił dwie butelki porteru. Z jedne nalał do szklanki psu, z drugiej sobie. On popijał ćmiąc papierosa, pies łakomie chłeptał, wygodnie siedząc na krześle, naprzeciwko pana swego. Gajżułłd przybrał romantyczną pozę: łokciem oparł się o stół, głowę podparł dłonią i nie spuszczał prawie oczu z Bronki, które przy świetle przyćmionych lamp były teraz zupełnie czarne i jarzyły się fioletowo-zielonym blaskiem. Bronka zawsze śmiała i zalotna wzajemniała się spojrzeniami.

- Czy Pan zna tego pięknego oficera? - Zapytała swego towarzysza.
- Któż z pod Kowna nie zna tego awanturnika i łajdaka! Byłby za swoje zasługi 1918, 19 i 20 roku majorem, chociaż ma tylko 23 lata, gdyby nie nadmiar jego awantur. Miał stypendium państwowe na wyższe kursy wojskowe w Czechosłowacji i tyle porobił hec w Pradze podczas karnawału, iż mu kazano w przeciągu 24 godzin opuścić granice państwa czeskiego i niepyszny powrócił przed wiosną do Kowna. Wyobrażał sobie, że i za granicą tak jak w Litwie będą folgować jego szaleńcze wybryki. Na ten rok wybiera się podobno do Paryża na kursy lotnicze. Ale myślę, że władze wojskowe skompromitowane przez niego w Czechosłowacji, nie zechcą nowej kompromitacji we Francji.
- Niech Pan opowie jaką awanturę jego.
- Przeważnie treść tych awantur nie nadająca się do opowiadania pannom z towarzystwa... To sowizdrzał do karkołomnych wybryków.
Gdyby ów ziemianin nadniemeński wiedział, że ładnej Bronki ideał, to właśnie niepohamowani awanturnicy, napewno nie opowiadałby jej o tym. On myślał, że to ją zniechęci do Gajżułłda, a tu wręcz inny wywarły skutek. 
- Czy Pan zna go osobiście?
- Poznałem na balu polskim w Kiejdanach. On przez szereg swoich kochanek z różnych sfer i narodowości wszędzie się wciśnie.
- Niech Pan coś o nim opowie - ja proszę!!!...
-Widzę, że ten diabeł wcielony bardzo zaciekawił Panią. No dobrze, opowiem... I proszę nie mieć za złe, gdy tym opowiadaniem wywołam rumieńce na Pani twarzy, albowiem spełniam żądanie.
I opowiadał jedną pikantną historię o tym demonicznym huzarze. Dowiedziała się Bronka, że jedną z pasji Gajżułłda jest zakładać się z kolegami, iż w przeciągu wskazanego czasu zdobędzie kobietę, która zwróciła większą uwagę jego czy innych mężczyzn. Te zakłady zawsze wygrywał. Na temat jednego z takich zakładów był taki fakt:
- W Kownie, 40-latka wdówka świetnie jeszcze zakonserwowana, miała dwie dorosłe córki ładne, kuzynkę wychowankę i nadobną służącą. W domu swoim na Zielonej Górze (przedmieście Kowna) założyła restaurację z dancingiem, zielonym stolikiem i loteryjką.Ta restauracyjka miała wielkie powodzenie u młodych mężczyzn, a najwięcej u oficerów. Te kobiety wesołe i pomysłowe w organizowaniu zabaw i niespodzianek były jednakże cnotliwe. Cel główny miały - zdobycie męża, dlatego nie wychodziły z ram przyzwoitości, kamieniem stały przy zasadach swoich pomimo szturmujących ataków mężczyzn. Gajłżułłd poszedł o zakład ze wszystkimi kolegami, że w przeciągu trzech miesięcy zdobędzie razem tych pięć "cnotliwości". I zakład wygrał o niemałej sumie pieniędzy. 

Kowno, wrzesień 2014

Kapitan dosłyszał jakieś słowa z których zrozumiał że o nim mowa.
Oczy jego zwęziły się i zamigotały jak wilcze ślepia. Wyciągnął z futerału przy pasku rewolwer i zawołał swym niskim barytonem: słyszę ja tu szmer zdradziecki...
Wycelował do butelki z porterem, stojącej przed p. Mieczysławem. Kula przeszyła na połowę tę butelkę i utkwiła w ścianie, a płyn z pienistym porterem chlusnął całą strugą na twarz, piersi i spodnie dziedzica.

 5 lipca. Na skraju lasu przy plaży stała kawiarnia z cukiernią, restauracją i dancingiem. Nazywała się Jurata. Tam w wieczór przygrywała orkiestra smyczkowa, a dwa razy w tygodniu były wieczory taneczne dla inteligencji. W dniu piątego lipca było tam otwarcie pierwszego balu w tym sezonie. Cała inteligencja tańcująca uczestniczyła na tym balu. Bronka w bladoróżowej, jedwabnej sukience, przerobionej już po raz trzeci rączkami Mamuni kochanej - królowała tego wieczoru. Ale nie było na balu tego o którego najwięcej jej chodziło. Na próżno, pełne gorączkowego oczekiwania biegały ku drzwiom wejściowym spojrzenia migdałowych oczu. Nie ona jedna, tak samo wyczekiwała sędzina Ludmiła, Rachela Taicz i kilka innych kobiet. A noc szumiała wichurą i płakała deszczem. Wreszcie przed północą, gdy największy animusz był balowy, wpadł do salonu przez otwarte drzwi od werandy konno On. Wyglądał jak duch nocny, w czarnym deszczochronnym płaszczu z odrzuconym kapturem, głowę miał odkrytą, krucze włosy zburzone i zwilgotniałe od deszczu spadały bezładnie na czoło, szyję i boki twarzy, oczy gorzały niesamowicie. Zanim wpadł pies taki sam mokry jak jego pan i koń. Osłupieli wszyscy. Muzykanci którzy już nastrajali instrumenty do grania, opuścili ręce i znieruchomieli. Przez całą salę przepłynął tylko szmer: ...To On, Gajżułłd Kardgirło Czarny.
 Koń na widok sali, świateł, tylu ludzi i kapeli uniósł jeszcze wyżej prześliczną głowę, wychylił śnieżny ogon w półkole i zarżał donośnie, przeciągle, pies szczeknął kilka razy tubalnym głosem, a jeździec z uśmiechem zasalutował po wojskowemu i przejechał stępa środkiem sali do bufetu. Właściciel klubu p. Wojtkiewicz, w latach dojrzałych, z siwiejącymi, dużymi wąsami, podszedł do konnego jeźdźca wytrzeszczając z oburzeniem oczy.
- Jak Pan może wjeżdżać konno do mojej sali!? Jesteś Pan chyba nieprzytomny?
- Ten koń i ten pies to są moi najserdeczniejsi przyjaciele. Chociaż postać mają czworonożną, ale rozum i szlachetność ich wyższe od niejednego z gości Pana. Ci moi przyjaciele gdy są głodni i spragnieni takie same prawo mają tu zjeść i napić się za pieniądze, jak wszyscy. Więc proszę natychmiast o 12 butelek piwa do misy lub wiadra (ale czyste musi być naczynie) memu koniowi i bochen cały białego chleba. A memu psu 8 kanapek z masłem i kiełbasą oraz butelki dwie porteru. Dla mnie szklankę koniaku, kawałek tortu, ciastko z kremem i ciastko francuskie. Bezzwłocznie!!
 Rzucił na kontuar bufetowy banknoty i trzasnął zamaszyście w powietrzu szpicrutą z moną tak groźną, że bez opozycji w parę minut spełnione było jego żądanie. Gdy wszyscy troje zjedli i napili się, huknął do muzykantów.
- Hej, panowie muzykanci! Zagrajcie nam marsza, najpiękniejszego jaki umiecie.
Orkiestra zagrała marsza niemieckiego "Herr Leutnant".
- Nie, to marsz nie dla nas, mdły i flegmatyczny. Nam zagrajcie takiego marsza, gdzie ogień, życie i siła!
 Zagrali jeden z najpiękniejszych dawnych marszów wojennych "Nie zapominaj". Wtedy znowu pies zaszczekał, koń zarżał radośnie i od bufetu do drzwi marszowym krokiem Gajżułłd przejechał całą salę. Pomimo, że koń zostawił kupkę pod progiem sali, p. Wojtkiewicz stolerował tę awanturę z pełną wyrozumiałością, bo dobrze zarobił.

6 lipca. Ale ten dzień ostatni był najcudowniejszy dla Bronki siłą wrażeń. Nie wierzy wprost w realność tych chwil przeżytych. Jej się wydaje jakąś senną ułudą, iluzją marzeń.
Papa Bronki przyjechał Herolingą na parę dni do Połągi, żeby nagrać się preferansa z dobrze znajomą Polonią połągowską. Na starość największą przyjemnością Pana Antoniego były preferans lub wint, łapanie ryb wędką, książki i opowiadania własne, gdy miał uważnych słuchaczów. Bronka korzystając z obecności Herolingi pobujać konno po tych szerokich przestrzeniach nadmorskich. Ubrała się w granatową amazonkę, włożyła amarantową dżokejkę i takiego koloru gazę długą uwiązała na szyi, na nogach długie lakierowane buciki czarne z ostrogami, skórzane rękawiczki i szpicruta w ręce. Dała Herolindze chleba z cukrem, poklepała po szyi, pocałowała w rozdęte chrapy i wskoczyła jak kozak na kulbakę. Wysmukła, prościutka, jechała wpierw przez miasteczko. Zawróciła do parku. Mimo pałacu hrabiów Tyszkiewiczów i wzgórza Biruty skierowała się ku morzu. Na plaży tuż przy wodzie mknęła razem z wichrem po piaszczystym brzegu złotym, przy szumie burzliwych fal.
Co za rozkosz tak gnać konno z wichrem w zawody, po złotych, szerokich przestrzeniach, przy muzyce morza! Rozsłonecznione błękity nieba nad głową, a rozfalowany bezmiar wód pod stopami i jak ze złota jasne, czyste, twarde piaski.
Mknęła tak lotem jaskółczym w złoto niebieską dal. Minęła pawilon kąpielowy, molo, majaczące za plażą miasteczko z niebotyczną wieżą kościelną i szeregiem will kolorowych, wyłaniających z bujnej zieleni. Teraz cwałowała po plaży pomiędzy morzem i ogromnymi borami iglastemi, które się ciągną do łotewskiej granicy - hen! aż do samej Libawy (1).


 Gnała i gnała tak brzegiem morza, w tę modrozłotą dal z jakimś dzikim szałem i tęsknotą. Wiatr rozwiewał jej amarantową gazę pod szyją i miedziano-brązowe kędziory. Zasrebrzyła się mała zatoka. To ujście rzeki Szwentupy. Od końca zatoki wije się wstęgą błyszczącą rzeka. Południowy brzeg zielenieje łąkami, złoci się łanami zbóż, pośród bujnych sadów majaczą małe domki. Od brzegów północnych nieskończona przestrzeń ciemnych borów. Tu Bronka zatrzymała Herolingę. Zrobiła 10 km, jeszcze 7 i byłaby na granicy Łotwy.
Namyślała się: - Może tam dojechać? 
Herolinga spuściła łukowatą szyję i piła chciwie wodę z zatoki.
Ale brnąć na drugą stronę boi się, chrapie i wierzga. Niech trochę odpocznie i poskubie zielonej trawki.
Zeskoczyła z siodła i usiadła na pagórku wydm. Patrzyła na rybaków, jak po drugiej stronie zatoki suszyli sieci olbrzymie i dorsze. 
- A to co?! - Gorąca fala krwi uderzyła Bronkę do twarzy, a serce zabiło przyspieszonym tętnem. Ku zatoce, z przeciwnej strony pędził konno oficer huzarów. Poznała go od razu po rozwiewających na wietrze kruczych puklach, śnieżnobiałej grzywie rumaka i czarnej sylwetce wilka alzackiego.
- Tak wygląda jak gdybym tu przyjechała specjalnie na jego spotkanie.
I pierwszą myślą Bronki było dosiąść klaczy i cwałować z powrotem, lecz pokusa ujrzenia go z bliska była silniejszą od ambicji dziewczęcej. Siedziała jak wryta, nie spuszczając oczu ze zbliżającego się coraz szybciej jeźdźca. Już jest przy tamtym brzegu Szwentupy. Koń jego śmielszy od Herolingi, bez namysłu wszedł do zatoczki, która zamulona piaskiem sięgała tylko powyżej kolan końskich.
- Teraz jazda! Jeżeli jeszcze tu pozostanę będzie oczywisty znak, że go oczekuję.
Wskoczyła na klacz, skierowała ją ku morzu i z lekka uderzyła szpicrutą. Herolinga oburzona za to niespodziewane chociaż tak lekkie uderzenie wierzgnęła wpierw gniewnie, a gdy młoda jej pani pogroziła znowu szpicrutą, ruszyła szalonym galopem. Oficer tymczasem wylądował na brzeg z zatoczki i takim samym wyścigowym cwałem puścił się w pogoń za amazonką. Herolinga wyczuła tę pogoń, będąc z rasy trakenów wyścigowych miała wrażliwą ambicję, żeby się nie dać prześcignąć. Więc mknęła dalej w wydłużonych skokach. Bronka pochylona nad szyją klaczy, trzymając silnie nogi w strzemionach, dawała się ponosić z całą swobodą. Trudno obliczyć ile metrów przebiegła ta ucieczka i pogoń, dość, że odstęp między Bronką i goniącym ją huzarem zmniejszyła się coraz bardziej. Wreszcie Gajżułłd zrównał się z nią. Oczy jego śmiały się łobuzersko. Podjechał tak blisko, że prawie otarł się nogą o jej strzemię. Wyciągnął rękę ku szyi Herolingi i dłonią pochwycił za cugle, hamując galop klaczy.
- Piękna Amazonko - rzekł do Bronki z zalotnym uśmiechem, odsłaniając dwa rzędy przepysznych zębów. - Dlaczego uciekasz ode mnie?
Bronka zażenowała się, zawsze rezolutna i cięta w języku, nie wiedziała narazie jak odpowiedzieć, żeby odpowiedź nie była banalną.
- To Herolinga moja tak uciekała a nie ja. Co za pobudki ją do ucieczki gnały trudno nam się dowiedzieć nie rozumiejąc jej mowy.
- Jeżeli jest dawna koleżeńska przyjaźń Pani z Jej Herolingą, to powinnyście rozumieć siebie wzajemnie tak, jak ja rozumiem mego Szemila, a Szemil mnie.
Teraz oboje jechali umiarkowanym kłusem, bliziutko obok. Jemu znikł już z twarzy łobuzersko-zalotny uśmiech, przybrał wyraz poważny i nie spuszczał oczu z Bronki. Nie słysząc odpowiedzi, położył dłoń na grzywę Herolingi mówiąc:
- Od mego Szemila nie ucieknie żaden trakien, gdy chodzi o pościg, a odemnie nie ucieknie piękna amazonka, gdy za nią goni moja tęsknota.
Głos miał barytonowy, o niskim brzmieniu, jakby pieszczotliwy gdy przemawiał do kobiety.
- Jeżeli wyrazem "tęsknota" Pan robi aluzję do mnie, to zamało się znamy, abym do tego mogła przypisać jakieś znaczenie. 
- A czy Pani wierzy w intuicję i fluidy?
- Ponieważ twierdzi o nich filozofia na podstawie nauki, trzeba wierzyć.
Przymrużył on z lekka oczy patrząc w dal przed siebie i w tych oczach zarysowała się teraz jakaś mglista zaduma, zaczął mówić jakby do siebie, półgłosem.
- Przy tym bezkresie wód, po tych piaskach złotych szybowałem na moim Szemilu. Niosła mię i niosła w dal z poszumem wiatrów i pieśnią fal jakaś  dziwna tęsknota. To była intuicja... A Pani wyczuła fluidy mojej tęsknoty. Fluid przyniósł tu Panią. Jest w nas widocznie braterstwo tej wewnętrznej istoty, które promieniuje wzajemnie. A Pani tak zmykała od brata swego ducha. Dlaczego?? Powiedz Pani szczerze...
- Nie wiem. Może... - Urwała.
- Co "może"?...
- Może to też intuicja jakaś... ostrzegawcza... przed niebezpieczeństwem...
Popatrzył na nią przeciągle. Końcem języka zwilżył wampiryczne swoje wargi i rzekł:
- Niebezpieczeństwa, przygody, zawrotne niespodzianki, fermenty uczuć, walki, to właśnie jest bujność życia.
- Człowiek przyjemności życia szuka zależnie od swojej psychiki: jedni lubią burze i walki, inni wolą pogodę i spokój. 
- Spokój jest dla starców i chorych, a w młodości aprobuje spokój tchórz lub niedołęga, albo człowiek bez woli lub też  bardzo poziomy.
- Pan chyba lubi wojnę?
- Szalenie!!! To największa emocja nerwów i życia. Ubolewam, żem się nie urodził w średniowieczu - w tych wiekach rycerzy, turniejów i bohaterstwa.
- Przecież i ta wojna tyle dała bohaterów, chociaż to wiek dwudziesty.
- To wojna wodzów, maszyn i karabinów, a wówczas główne role grały: męstwo, odwaga, spryt i dzielność każdej jednostki.
Potem opowiadał kilka fragmentów wojennych ze swego życia, wreszcie przeszedł na temat książek i sztuki. Bronka podziwiała jego inteligencję i łatwość nawiązywania ciekawych tematów. Przecież to pierwsza była ich rozmowa, a tak gawędzili jak dawni koledzy. Rozmawiając dojechali do pruskiej granicy. Wtedy zawrócili do boru sosnowego, który połączony był z parkiem pałacowym hrabiów Tyszkiewiczów. Na skraju tego boru stała na pagórku prastara sosna o  rozłożystych konarach opadających nisko. Śliczne to było ustronie. On zaproponował zrobić tu przystanek i popaść konie. Zeskoczyli ze swoich wierzchowców, pozostawiając pod opieką wilka alzackiego. Usiedli pod tą sosną staruszką, zwróceni twarzami ku morzu. 
Wiatr ucichł, fale złagodniały, morze przybrało barwę szafirów, środek wód przecinała purpurowa złota smuga słoneczna. Uczuli chęć do śpiewu. Śpiewali duetem piosenki polskie i litewskie. Oboje ładne mieli głosy, on baryton, ona mezzosopran. Jak większość Litwinów (lub Polaków w Litwie) Gajżułłd dobrze wtórował.
Litwa podobnie jak Ukraina, to kraj śpiewaków: chłopi i szlachta, wieś i miasteczka, roboczy lud i inteligencja - tam wszyscy kochają pieśń i śpiewają ładnie, nie beczą jednym głosem lecz układają wtóry, duety i chóry, tam nawet dzieci jednym głosem nie będą śpiewać, lecz wybierają solo i wtóry. Tam śpiewają przy pracy, na wieczorkach, na balach, ucztach itd. Tam gry wszystkie ludowe połączone są ze śpiewem. Czy i teraz tak samo tam śpiewają, nie wiem, bo już około 20 lat jak ten kraj opuściłam, lecz za czasów mego dzieciństwa i młodości, pieśniami rozbrzmiewała cała kraina litewska. Ten nieszczęśliwy lud przez tyle wieków był nękany i ciemiężony, kiedyś przez najazd normandzkich piratów, potem przez krzyżaków, później przez pańszczyznę, wreszcie przez carat, który do rewolucji 1905 roku zabraniał nawet druk mieć w języku rodzinnym dla tego narodu. Jeździli po wsiach urzędnicy i robili rewizje, gdzie znajdywali książeczki litewskie, aresztowali rodziny z tych domów. Przemycali druki w ojczystej mowie z Prus, Tylży. Tacy przemytnicy książkowi złapani przez carską policję, byli zsyłani na Syberię do katorgi. Dopiero po rewolucji w 1906 r. otrzymali Litwini konstytucję, pozwolenie na druk w ojczystej mowie i w szkołach jako dodatkowego języka można było się uczyć po litewsku. A w końcu pozwolono otworzyć w Kownie pierwsze gimnazjum litewskie pod nazwą "Saulė" (słońce). Więc w tych czasach niedoli jedyną pociechą Litwinów były pieśni. W tych pieśniach lud litewski wypowiadał wszystkie uczucia swej duszy. I pieśń pozostała na zawsze ukochaną ich powiernicą, przyjacielem i poezją narodowo-ludową.

 Po odpoczynku pod sosną i pieśniach wracali do miasteczka alejami parku, potem szosą kłajpedzką, pomiędzy ścianami wspaniałych borów sosnowych.
 To wszystko wspomina Bronka wśród tej ciszy sennej. Każdy moment co wiązał się z jego osobą.
- Ach! To bohater z ballad!! To zrealizowany z jej marzeń ten kochanek  - mara. Kochać i być kochaną! Ale jak go zdobyć?! On setki ma kobiet na swoje skinienie. Czemu nie jest baletnicą czy artystką filmową. I marzy Bronka, jakiegoby on doznał wrażenia ujrzawszy ją na estradzie w triumfie, blasku i sławie.
Filmują się wspomnienia splatając z marzeniami i sen nie przychodzi. Już kogut zapiał, drugi mu odpowiedział i cały chór głosi teraz swoje kukuryku. Świtać zaczyna, a Bronka nie śpi.
Mój Boże! Trzeba się poruszyć, odetchnąć świeżym powietrzem, może sen przyjdzie wreszcie.
Wstaje z łóżka. idzie do okna. Otwiera szyby na roźcież i wychyla głowę nad framugą. Świeże powietrze przesycone jodem i wonią kwiatów owiewa jej rozpaloną twarz i rozkosznie odświeża płuca. Gwiazdy już bledną, rzednie mrok nocy przechodząc w blask różowo-liliowy.


Podwórze Domku Mickiewicza (?), lipiec 2015

Mamusia usłyszała szelest otwieranego okna. Ujrzała przy oknie córkę w nocnej koszuli, z rozpuszczonemi włosami.
- Broniu! - Krzyknęła przerażona.
- Nie bój się, Mamusiu! - Uśmiechnęła się Bronka.
Podbiegła do łóżka matki, pochyliła się nad panią Joanną i jęła całować po całej twarzy.
- Ach, Mamusiu, Mamusiu!...
- Co ci jest!?
Bronka położyła się obok matki zarzucając ręce na jej szyję.
- Ach, Mamusiu! To bohater! To mój typ! Mój ideał!...
- Kto??...
- Ach, On!... Ten śliczny! Ten kruczowłosy z oczyma demona! Mamusia domyśla się chyba?... Dziś taką cudowną z nim miałam przygodę!...Gdy powróciłam na kolację Mamusi nie było i nie mogłam podzielić się tym moim wrażeniem. Proszę posłuchać uważnie.
I Bronka opowiedziała szczegółowo o tym konnym spotkaniu.
- Ten szaleniec, ten awanturnik na tym białogrzywym koniu, to on tak pochłonął ciebie?
- Właśnie dlatego, że szaleniec, awanturnik, przy tej niepospolitej urodzie i inteligencji, taki jest dla mnie interesujący, pożądany. To bajroniczny typ, jakiego kochałam już w marzeniach moich!
- No i co o nim? Oświadczył się tobie?
- Mam zaraz o oświadczynach! Jeździliśmy razem konno, gawędziliśmy, śpiewaliśmy. Byłam jakieś trzy godziny w uroczym jego towarzystwie.
- Czy zapomniałaś, co o nim opowiadali: ciocia Fruzia, pan Mieczysław i inni? To lowelas uwodzący kobiety przy każdej okazji. Podobno dość z nim kobiecie przejść ulicą, żeby stracić opinię. Dla takiego draństwa nie zrażaj do siebie pana Mieczysława - takiego solidnego kawalera, ziemianina nadniemeńskiego, tak jak zraziłaś na zawsze tego Amerykanina z 30000 dolarów.
- A co mnie po tym Amerykaninie! Nie chcę go ani jego dolarów. Litwin, prostak, bez towarzyskiej ogłady, "za wysokie moje progi na prostackie jego nogi". A pan Mieczysław - fi! Oczy jak u sowy, nos jak papugi i niższy odemnie o parę centymetrów, gdy jestem na obcasach. Takich 100, 200, 1000 oddałabym za jednego Gajżułłda!! Po tym naszym konnym spotkaniu zrozumiałam, że podobam się jemu. Powiedział mnie bardzo poważnie iż jestem najciekawszą panną jakie spotykał w Litwie. Teraz wyjeżdża na kilka dni za granicę, gdy powróci, czuję, ze będzie tylko mnie asystował.
- I co przyjdzie tobie z tej asystencji! Tylko zaszkodzi w karierze. Zamiast znaleźć w Połądze męża, zepsujesz z tym amantem do reszty opinię sobie i pozostaniesz na koszu, zobaczysz!
- Bez miłości, za byle kogo wyjdę za mąż i za lat dziesięć, a teraz trzeba łapać te chwile radości życia. Do diabła jasnego, ci wszyscy mężowie dla interesu!...
- A Pogelindy? Co będzie z Pogelindami?! Czy dla tego nicponia gotowa jesteś poświęcić majątek i skazać na dziady starych rodziców i siebie!
- Przy Mamie nawet pocieszyć się nie można momentami szczęścia, zaraz zrzędzenie i puszczykowe krakanie. Och! Żeby ta komuna ogarnęła świat cały! Nie byłoby tych pęt rodowych, ani troski o fortunę, jeno wolność człowieka, jego uczuć i woli. Teraz całą ludzkość zakuwa w swe jarzmo pieniądz. Człowiek jest niewolnikiem pieniądza, tej hydry diabelskiej i nawet to, co największym jest szczęściem młodości i życia - miłość, też jest ujarzmiona przez mamonę, skuta głupimi konwenansami, kodeksem jakiejś bezmyślnej etyki zapleśniałych pojęć.
 Zdenerwowana Bronka zerwała się z maminego łóżka i pobiegła na swoją otomanę.
- Fiksatka! - Rzuciła za nią Mamusia. Nagle komuny jej się zachciało, żeby przeszkód nie było w romansach i grzechu! Jutro piątek, idź do spowiedzi. Prałat Sznuikšta jest bardzo rozumny spowiednik, może przemówi tobie do rozsądku, bo w duszy twojej widocznie zaczyna gnieździć się diabeł. 
 I Pani Joanna przeżegnała się pobożnie szepcząc "Pod Twoją Obronę", a potem odmówiła trzy Zdrowaśki do Ducha Świętego za zbłąkaną córkę.
 Bronka obróciła się do ściany, ramię podsunęła pod jasiek, a kołdrę na uszy i starała się zasnąć, bo już snopem promieni wschodu uśmiechał się poranek.

-----------------------------
Przypisy:
(1) Nadbałtycki port w Łotwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz